Dawno na blogu nie było żadnego felietonu, dlatego
postanowiłem ten stan rzeczy zmienić kilkoma przemyśleniami dotyczącymi tego,
czy każdy konsument piwa zasługuje na miano piwosza? Tekst ten planowałem od
dawna i jego „szkielet” spoczywał w czeluściach twardego dysku czekając na
odpowiedni moment. Tak się stało, że dzisiejszy artykuł na jednym z dużych,
polskich serwisów Internetów, pojawiając się niczym „deus ex machina”, dał impuls,
by tekst „dopieścić” i opublikować.
Nie jest tajemnicą, że przeciętny Kowalski, pomimo że
piwo pić lubi i chętnie po nie sięga, za wiele o tym trunku nie wie. Stąd te
wszystkie pokutujące piwne mity, stereotypy i spiskowe teorie dziejów na temat
tego napoju alkoholowego. Częstokroć, gdy mówię ludziom, że interesuje się
piwem, odnoszę wrażenie, że informacja ta wywołuje u moich rozmówców
konsternację i zaraz z ich ust pada pytanie: To ile dziennie pijesz? Zapewne dla większości z nich - pomimo usilnych tłumaczeń, co dokładnie
mnie interesuje, jeżeli chodzi o piwo – wydaje mi się, że odbiorcy mojego
strumienia świadomości myślą sobie trzy rzeczy: pierwsza – „koleś ma ewidentnie coś z głową”, druga
– „ziomek stara się w eufemistyczny i pokrętny
sposób przyznać, że ma problem z alkoholem”, trzecia – „typ tak sobie racjonalizuje problem
alkoholowy, bo pije piwo z uwagi na swoje rzekome hobby, a im bardziej się
piwem „interesuje”, to pewnie tym więcej musi go pić”. Gdy mówię, że warzę
piwo w domu, niejednokrotnie słyszę pytanie: „a ile takie piwo ma procent?”. Zapewne każdy piwny pasjonat nie raz
poczuł się podobnie.
Jest takie angielskie porzekadło mówiące o tym, że nie
broda czyni człowieka filozofem. Uważam je za bardzo mądrą maksymę, którą można
odnieść do wielu sfer życia, między innymi do piwnych konsumentów. Jestem
zdania, że sam fakt codziennego wypijania kilku tanich piw z dyskontu, czy
najbliższego sklepu monopolowego, „na dobry sen” lub „po ciężkim dniu” na pewno
nie jest przesłanką do tego, by danego konsumenta tego trunku nazwać piwoszem…
Dla mnie taki ktoś to zwykły piwożłop. To samo twierdzę o wszelkiej maści
„piwnych mędrcach” głoszących tezy o tym, że piwo robi się z chmielu, dodawaniu
bydlęcej żółci, twierdzących że piwo koncernowe to „siki” i pijących na
przykład piwo marki „Łomża”, bo to „prawdziwe piwo z browaru regionalnego”,
etc.
Dlaczego o tym piszę? Tak jak broda nie czyni
filozofem, tak „pierdyliard” wychylonych „na hejnał” piw (często skorelowanych
według wzoru cena/zawartość alkoholu) nie czyni z konsumenta piwosza. Dla mnie
bycie piwoszem zakłada przede wszystkim pewien aspekt świadomościowy, a co za
tym idzie świadomość konsumencką, związaną z piwem, jego produkcją, specyfiką i
pewną estymą wobec tego napoju wynikającą z podstawowej wiedzy na jego temat. Moim
zdaniem świadomość konsumencka to jeden z filarów kultury piwnej.
Według mnie piwosz to osoba, która lubi piwo, chętnie
po nie sięga, ale posiada ona pewien poziom wiedzy na temat tego napoju, przez
co nie powtarza bezrefleksyjnie tez (najczęściej zasłyszanych od podobnej maści
„ekspertów”) związanych z piwnymi mitami i spiskowymi teoriami dziejów, takimi
jak: bydlęca żółć, spirytus w piwie,
piwo robione z proszku sprowadzanego z Chin, etc. Piwosz to ktoś okazujący piwu
należną mu estymę. Skoro przeciętny Kowalski podchodzi do innych kategorii
trunków alkoholowych z pewną dozą szacunku, często posiadając pewien stan
wiedzy choćby na temat serwowania wina czy whisky, to dlaczego nie zastosować
analogicznych reguł wobec piwa? Odpowiednia temperatura podania, przelewanie do
szkła (z tym jest problem w powszechne j świadomości), skupianie się na barwie,
zapachu, pianie, etc. A kiedy piwosz decyduje się na pracę u podstaw choćby w
postaci edukacji jego znajomych lub innych kręgów osób w zakresie piwa,
ryzykując uznanie za bycie nawiedzonym, czy fanatykiem, to tylko kolejny powód
do szacunku.
Generalnie rzecz ujmując, konsumenci będący piwnymi
ignorantami są tylko i wyłącznie uzurpatorami do miana „piwoszy”. Przedstawione
przeze mnie powyżej wywody dotyczą się „punktu wyjścia” w rozważaniach o byciu
piwoszem. Wiadomo, że piwna pasja posiada wiele odsłon i można spełniać się w
niej na wiele sposobów. Może to być piwowarstwo domowe, prowadzenie pubu, bycie
właścicielem browaru komercyjnego (w domyśle – zgodnego z duchem kraftu),
sklepu specjalistycznego sędzią piwnym, animatorem kultury piwnej, etc.
Podobnie jest z owym ilościowym podejściem dotyczącym
picia piwa, głoszonym przez miłośników piw tanich i mocnych, podczas gdy
świadomi konsumenci – wbrew pozorom – preferują podejście „idź w jakość a nie w
ilość” i „pij z głową”. Dlaczego? Bowiem cenią sobie nowe smaki, doceniają
różnorodność, istnienie pewnego kanonu piw, będących swego rodzaju piwną
klasyką. Pasjonaci piwa poszukują interesujących wypustów krajowych i
zagranicznych, często polując na rzadkie i limitowane marki. Z tej przyczyny
wychylanie kilku perełek jedna po drugiej raczej nie wchodzi w grę, bo to
bardziej trofeum, tudzież łup niż bezrefleksyjnie przelana do gardła ciecz i
oczekiwanie aż pijącemu zaszumi w głowie.
My, piwosze, pijemy piwo dla smaku, a nie po to, by się nim
sponiewierać. Żeby jednak sprawa była jasna – obcujemy z napojami alkoholowymi
i wypadki „przy pracy” się zdarzają.
Piszę o tym, ponieważ uważam się za piwosza, piwnego
amatora. Trochę czytam o piwie, staram się o nim pisać w sposób ciekawy i
konstruktywny. Gdy mam czas i chęci, warzę piwo w moim domowym browarze, no i
oczywiście, degustuję piwa krajowe i importowane, ale uważam, że nie
predestynuje mnie to do tego, by mienić się dumnie niczym paw specjalistą czy
koneserem. Ja po prostu kocham piwo i robię to w sposób świadomy.