UWAGA!

Strona, z uwagi na publikowane na niej treści, przeznaczona jest wyłącznie dla osób pełnoletnich.

piątek, 28 listopada 2014

To już dwa lata…



Był 28 listopada 2012 roku, kiedy to i ja – po zbyt długim namyśle – postanowiłem założyć swojego piwnego bloga. Blogi piwne zacząłem czytać w roku 2011. Było ich wtedy kilka, ale podobała mi się ta forma podejścia do piwa – degustacje, felietony, piwna edukacja. Jesienią 2012 roku Kopyr zaczął vlogować i był to przełomowy moment dla piwnej blogosfery. Ta forma wydała mi się jeszcze ciekawsza, ale byłem świadom, że na pewno łatwiej będzie mi pisać niż nagrywać filmy (głównie z uwagi na aspekty techniczne związane z kręceniem filmów wideo i ich późniejszą obróbką). W końcu, chłodnego i deszczowego wieczoru, 28 listopada 2012 roku w sieci pojawiło się „No to… po piwku!”. Pomimo, że blog rozpoczął swoje istnienie w Internecie w listopadzie 2012 roku, na skutek splotu przeróżnych wydarzeń losowych, dopiero od lutego 2013 roku zacząłem publikować na nim regularnie.

Z blogiem było tak, że wcześniej nie bardzo „wgryzałem” się w tematykę blogowania, dlatego pewnie na początku wyglądało to groteskowo i bardzo nieporadnie, ale uczyłem się od bardziej doświadczonych i z perspektywy czasu widzę progres, choć wiele jeszcze nauki przede mną i wciąż sporo jest do zrobienia.

Można zadać sobie pytanie: po co właściwie go założyłem? Przede wszystkim, by za pośrednictwem Internetu dotrzeć do innych piwnych pasjonatów, bowiem nie ukrywam, że moim rodzinnym miasteczku (Nowym Tomyślu) czułem i czuję się nadal osamotniony jeżeli chodzi o zamiłowanie do piwa (przynajmniej w formie piwnej pasji uprawianej na modłę świadomego piwosza, a nie piwożłopa). Oczywiście, jeśli nadarzy się okazja, wtedy jeżdżę do Poznania, gdzie każdorazowo odwiedzam sklepy specjalistyczne i multitapy, ale na pewno nie jest to tak często, jakbym sobie tego życzył. Na szczęście, piwo można kupić tez przez Internet. Grunt to nie narzekać i robić swoje. To chyba właśnie najbardziej cenię sobie w fakcie posiadania bloga, że daje mi on możliwość kontaktu z innymi piwnym maniakami. Poza tym, pewnie jak każdy, kto zaczyna blogować, jestem grafomanem i dzięki swojemu „internetowemu pamiętniczkowi” mogę dać moim grafomańskim zapędom upust, który ukierunkowany jest na to, co mnie interesuje. Dla tych, którzy nie czytali, moją pobieżną historię zainteresowania piwem opisałem w jubileuszowym, dwusetnym wpisie (link).     

Przyznam się, że rok temu jakoś nie miałem ochoty świętować rocznicy, bo odnosiłem (słuszne) wrażenie, że poza degustacjami, nic więcej – poza nimi – na „No to… po piwku!” się nie znajdzie (napisałem kilka tekstów o piwie, które nie były opisami wrażeń z degustacji, ale stanowiły one znaczną mniejszość, wręcz margines). I tak oto powziąłem sobie noworoczne postanowienie, że stawiam na treść, a recenzji piwa będzie o wiele mniej, a może i znikną w zupełności? Zatem, krótko po nowym roku usiadłem z kartką papieru i zacząłem myśleć nad pomysłami, o czym mógłbym napisać? Po kilkunastu minutach kartka była zapełniona propozycjami tematów, które – o ile znalazłbym wartościowe materiały – będę mógł opracować. I tak to się zaczęło. Pomysły wpadały mi do głowy same, a i fachowa literatura okazała się bardzo pomocna i inspirująca. Były artykuły – jak choćby ten o piwie grodziskim – nad którymi pracowałem i kilkanaście dni, ale „wykop efekt” utwierdził mnie w przekonaniu, że było warto. Z resztą do dziś dostaję wiele gratulacji za ten cykl. Najbardziej chyba jednak jestem dumny z artykułu o sahti, zwłaszcza, że Finlandia to kraj bliski mojemu sercu. Ogólnie, postawiłem na jakość wpisów, a nie ilość i ruch na blogu zwiększył się o 450% w stosunku do zeszłorocznego, a obecny rok się jeszcze nie skończył. Wiem, że moje statystyki przy takich blogerach piwnych jak Kopyr czy Docent to „pikuś”, ale wzrost ruchu i ilości odwiedzin cieszy. Tak na marginesie, drugim postanowieniem noworocznym związanym z piwem było rozpoczęcie warzenia z procesem zacierania. Kolejny etap mojej piwowarskiej przygody to przejście na płynne drożdże, które planuję w styczniu 2015.  

Zamierzam trzymać się obranego niecały rok temu kursu, przy czym co jakiś czas chciałbym napisać też coś o dobrych książkach, bo obok piwa, czytanie książek to moja druga pasja, uraczyć Was jakimś ciekawym przepisem kulinarnym, bo jestem łasuchem, a i gotować bardzo lubię. Pewnie czasem pojawią się też recenzje, jeśli jakieś piwa wydadzą mi się bardzo interesujące, przy czym zastrzegam, że nie będzie ich kilka tygodniowo. Mam sporo ciekawych pomysłów na wpisy (w tym: artykuły historyczne, felietony i eksperymenty piwowarskie). Myślę, że kolejnym etapem będzie też pewne podrasowanie bloga od strony graficznej, bowiem ten element wymaga dopracowania i doskonale sobie z tego zdaję sprawę. W bliższej lub dalszej przyszłości na pewno i nad tym będę chciał się pochylić.

Co dał mi blog (i daje nadal)? Przede wszystkim frajdę. Lubię zbierać dane, grzebać w źródłach, opracowywać zebrany materiał i tworzyć na tej podstawie artykuły. Myślę, że to właśnie prowadzenie bloga motywuje mnie do tego, by czytać jeszcze więcej, przekładać teorię na praktykę w domowym browarze i doskonalić się jako osoba nie zajmująca się piwem zawodowo. Dziś z perspektywy czasu dostrzegam jak mało wiedziałem, gdy zaczynałem przygodę z blogowaniem, a wiem, że sporo jeszcze przede mną. Trudno mi powiedzieć, czy bez blogowania zagłębiałbym się w temat piwa i piwowarstwa aż tak bardzo? Prawdopodobnie tak, ale, na pewno, nie miałoby to takiego smaczku...

Na sam koniec chciałbym też napisać o pewnych pryncypiach, które wyznaję prowadząc swojego bloga, Pierwsza sprawa jest taka, że tekst trafia na bloga tylko wtedy jeśli wszystko jest w nim jasne i zrozumiałe dla mnie, przy jednoczesnym braku jakichkolwiek rozbieżności i niejasności. Jeśli coś mi się nie zgadza, a nie mogę tego zweryfikować, temat idzie w odstawkę. Poza tym, nie mam narzuconego tempa pracy. Staram się wrzucać około trzech wpisów tygodniowo, bo to optymalna liczba, aby bez pośpiechu opracować materiał na wpisy, ale są tygodnie, gdy nic nie publikuję. Najważniejszą zasadą, która mi przyświeca jest maksyma „szanujmy swój czas”. Jeśli nie mam weny – nie piszę, bowiem nie odczuwam imperatywu pisania na akord, ponieważ w dłuższej perspektywie to zniechęca autora, a i wpisy na tym tracą i jest to frustrujące dla czytelników. Skoro już poświęcacie swój cenny czas na moje wypociny, staram się pisać ciekawie, zrozumiale i przejrzyście. A piszę tylko wtedy, gdy mam chęci i po lekturze zebranego materiału wiem, że „z tej maki będzie chleb”. Tak w skrócie wygląda mój warsztat.

Cieszę się, że grono czytelników się powiększa, że chce Wam się czytać moje artykuły. Dziękuję zarówno tym, którzy śledzą bloga od początku oraz nowoprzybyłym. Rozgośćcie się i mam nadzieję, że zostaniecie tu na dłużej. Bez Was nie miałoby to sensu. Dzięki, że jesteście! Dziś wieczorem wypiję Wasze zdrowie czymś specjalnym z mojej piwniczki. Ciekaw też jestem, co przyniesie kolejny rok przygody z blogowaniem o piwie?




czwartek, 20 listopada 2014

Piwowarstwo w średniowieczu



W tym wpisie chciałbym przedstawić kilka istotnych procesów i trendów, które miały wpływ na piwowarstwo w czasach średniowiecznych. Są one o tyle istotne, że po części ich skutki odczuwamy po dzień dzisiejszy, przy czym nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, że przyczyny tego stanu rzeczy sięgają aż tak daleko wstecz. Nie będę zanudzał Was tabelami i zestawieniami, bowiem postanowiłem uczynić ten wpis jak najbardziej „lekkostrawnym”, jednak chciałbym w nim zwrócić uwagę na kilka istotnych rzeczy, które na zawsze zmieniły oblicze piwowarstwa.

Na samym początku chciałbym napisać kilka słów o tym, jak istotne było piwo w epoce wieków średnich. W owych czasach piwo stanowiło artykuł pierwszej potrzeby i było bodajże najchętniej konsumowanym napojem w ogóle. Przeciętny Europejczyk wypijał go przynajmniej kilka litrów dziennie, podawano je także dzieciom, kobietom w ciąży i karmiącym piersią. Dzisiaj brzmi to jak bluźnierstwo, jednak w czasach, gdy nie rozumiano podstaw mikrobiologii, a standard życia był o wiele niższy, woda często kojarzyła się z płynem, którym można się śmiertelnie zatruć. Piwo miało nad nią tę przewagę, że brzeczkę przed fermentacją gotowano, co zabijało obecne w niej chorobotwórcze drobnoustroje. Nie znano jeszcze kawy, herbaty i innych napojów, a wino pili tylko najbogatsi i stan duchowny z uwagi na sakralne konotacje tego napoju alkoholowego. A skoro popyt był duży, to podaż musiała za nim nadążyć…

Piwowarstwo staje się profesją
W czasach antyku, piwo niejednokrotnie wyrabiały kobiety w ramach ich pieczy nad domowym ogniskiem. Istniała też stricte komercyjna sfera piwowarstwa w Mezopotamii i Starożytnym Egipcie, jednak to w średniowieczu piwowarstwo stało się profesją i to bardzo dochodową. W każdym mieście istniało przynajmniej kilka browarów, cechy zawzięcie broniły, by rynek nie przesycił się przedstawicielami tego zawodu poprzez przyjmowanie na naukę niewielkiej liczby uczniów, wysokie opłaty dla kandydatów na uczniów cechowych, przywileje dla synów mistrzów cechowych i różnej maści cenzusy (obowiązek udokumentowania zamieszkania od kilku pokoleń w danym mieście, posiadanie nieruchomości, etc). niejednokrotnie cechy wywierały na miejskich włodarzach presję, by ci zakazywali domowego wyrobu piwa, co miało  zapewnić im jeszcze większy zbyt i tym samym zysk. Najczęściej ograniczenie to nie obowiązywało tylko w ramach miasta, ale także w określonej odległości od jego murów, gdzie można było kupować jedynie piwo warzone przez browary zrzeszone w cechu. Praca w browarach była ciężka, ale dobrze płatna, a sami ich właściciele często byli patrycjuszami.

Maskulinizacja branży
W średniowieczu to mężczyźni z biegiem czasu wyparli kobiety z tej gałęzi gospodarki. W czasach starożytnych to kobietom przypadała dominująca rola w warzeniu piwa, ale „epoka miecza i krzyża” bezpowrotnie to zmieniła. Przypuszczam, że wynikało to po pierwsze, z patriarchalnego modelu społeczeństw europejskich oraz doniosłej roli piwowarstwa w krajach europejskich. Skoro kobiety postrzegano jako istoty mniej zaradne i wykluczano je z życia publicznego, siłą rzeczy  to mężczyźni zaczęli parać się tym zajęciem, bo żaden z nich nie zniósłby myśli, że jest na utrzymaniu swej żony piwowarki. Owszem, kobiety pracowały w browarach, zony piwowarów najczęściej zajmowały się wyszynkiem piwa w karczmach, znajdujących się tuż przy zakładach piwowarskich, ale udział kobiet w tej branży systematycznie spadał z biegiem czasu. Na początku wieków średnich kobiety znające sztukę piwowarską często wędrowały i zajmowały się warzeniem piwa, tam gdzie aktualnie istniało zapotrzebowanie na tego typu usługi. Nierzadko stanowiły też we wczesnym średniowieczu większość w ramach mistrzyń cechowych, jednak w późnym średniowieczu zostały praktycznie zastąpione przez mężczyzn (mistrzów cechowych). Z czasem piwowarstwo okrzepło (straciło mobilny charakter) i najemni piwowarzy stracili na znaczeniu, a „piwnym żonom” (alewives) podziękowano. Jedynym wyjątkiem byli uczniowie na tak zwanej „wędrówce” czyli zdobywający praktykę zawodową. Nawet dziś, w dobie emancypacji kobiet, piwowarki nadal stanowią mniejszość w piwnej branży, sam zawód piwowara uważany jest za wybitnie męski.  

Mariaż piwa z chmielem
Był to proces długotrwały, obejmujący kilka wieków, jednak z czasem to chmiel wyparł inne rozmaite zioła, którymi wcześniej przyprawiano piwo (grut, gruit, gruyte). Nie do końca wiadomo, gdzie narodziła się ta tradycja. W literaturze polskiej – podaje się kraje zamieszkane przez Słowian, w niemieckiej – Niemcy. Istotne jest, że piwo chmielone z czasem rozpowszechniło się na terenie całej Europy, docierając także na Wyspy Brytyjskie (gdzie tradycja warzenia piw bezchmielowych była bardzo silna), co wywołało pewne perturbacje natury lingwistycznej (beer i ale), o czym szerzej pisałem tutaj. Przyczyn sukcesu tej rośliny jest kilka: po pierwsze, chmiel był tańszy niż mieszanki ziołowe, które najczęściej sprzedawali uprawnieni do tego dostojnicy – świeccy lub duchowni, czerpiąc z tego konkretne zyski, którymi dzielono się z koroną. Chmiel występował powszechnie i nie był obłożony tyloma taksami co gruit. Po drugie, chmiel posiada właściwości uspokajające, a niejednokrotnie w skład gruitu wchodziły zioła, które cechowało silne działanie psychoaktywne, co czyniło pijącego piwo warzone z ich udziałem potencjalnie nieprzewidywalnym, a nawet niebezpiecznym. Trzecia rzecz to właściwości bakteriostatyczne tej rośliny. Szybko przekonano się, że piwa warzone z jej użyciem pozostają dłużej świeże. Dawne piwa miały charakteryzować się sowitym chmieleniem, bowiem często w ten sposób kamuflowano niedoskonałości lub kontrowano kwaśny smak. Na przestrzeni wieków, chmiel nadal kojarzony jest wyłącznie z piwowarstwem, a niektórzy (niestety) wyznają pogląd, że stanowi on surowiec będący sine qua non jeśli chodzi o ten napój alkoholowy.

Pij i płać
Rzeczą naturalną jest, że skoro pito w owym czasie dużo piwa, a jego sprzedaż była dochodowa, to nie tylko producenci byli zainteresowani czerpaniem zysku z tego rodzaju działalności. Był to produkt spożywczy, który bardzo chętnie opodatkowywano, bowiem wiedziano, że tłuszcza i tak będzie poń sięgać. W dawnej Polsce takim podatkiem od piwa (i nie tylko) było „czopowe”. Nierzadko wysokość opodatkowania była mocno skorelowana ze stanem finansów państwowych. Takie czynienie z piwa narzędzia do rekompensaty za wydatki monarchii było zmorą piwowarów w tamtych czasach. Z dobrodziejstwa fiskalnej atrakcyjności piwa korzystały także miasta, w przypadku których dochód z produkcji i sprzedaży piwa stanowił od kilku procent po nawet i 2/3 ich budżetu. Innym instrumentem, który był źródłem dochodu, ale jednocześnie środkiem ochrony rynku wewnętrznego były cła. W wielu miastach istniał zakaz wwozu obcego piwa, za którego złamanie groziły bardzo surowe kary. W innych po opłaceniu ceł, cena piwa importowanego stawała się nieatrakcyjna i niejednokrotnie mogli sobie na nie pozwolić tylko najbogatsi ich mieszkańcy. Pomimo protekcjonizmu i wysokich taryf celnych, piwo było jednym z produktów, którymi najczęściej handlowały miasta hanzeatyckie. Po dzień dzisiejszy system opłat za produkcję i spożycie tego napoju nie uległ większej zmianie – akcyza to sukcesor czopowego, do niej doszedł VAT, a cła też nie poszły do lamusa.
  
Podsumowując, zmiany w piwowarstwie, które zostały zapoczątkowane w okresie średniowiecza mają swoje reperkusje po dzień dzisiejszy. Piwowarstwo nadal jest wykonywane komercyjnie i tak już zapewne zostanie, a jako wsparcie przychodzą tu wiedza i owoce postępu technologicznego. Nadal mężczyźni wiodą prym w tej dziedzinie. Chmiel nie został, pomimo upływu czasu, zdetronizowany przez inne rośliny i to on nadal pełni funkcję najważniejszej przyprawy w procesie produkcji piwa, a na przestrzeni lat wyhodowano wiele jego odmian na całym świecie. Nic nie zmieniło się także w kontekście fiskalnym jeśli chodzi o piwo. Nadal państwa chętnie sięgają po profity właśnie z tego źródła, czy to w kontekście rynku wewnętrznego (podatki), czy protekcjonizmu gospodarczego (cła). 

 

środa, 19 listopada 2014

Poznańskie Targi Piwne 2014 stały się już historią



Zastanawiałem się, czy zrobić na wpis na temat targów piwnych w Poznaniu, bowiem postanowiłem tam pojechać bardziej w celach towarzyskich niż po to, by skrupulatnie gromadzić materiał do relacji (materiał zdjęciowy, szczegółowe opisy zdegustowanych piw, itp.). Jednak o tak dobrej imprezie grzechem byłoby nie napisać paru zdań, a przecież sporo fotorelacji wrzucili już inni (piwni blogerzy i nie tylko). Zatem jeśli nie przeszkadza Wam „luźna” forma tego wpisu (praktycznie bez zdjęć), czytajcie dalej.

Na Targach miałem przyjemność pojawić się w piątek po południu i w sobotę rano. Pierwsze co rzuciło się w oczy to rozmiar pawilonu, w którym odbywała się impreza. Był znacznie większy od ubiegłorocznego i pomimo, że ludzi było sporo – zwłaszcza w godzinach wieczornych – wysoka frekwencja była najbardziej odczuwalna w kolejce do toalety i po jedzenie przy food truckach. Poza tym, tłum „rozchodził się po kościach”. W zeszłym roku ilość osób zdawała się być o wiele bardziej przytłaczająca, co wynikało z większych ograniczeń przestrzennych terenu wydarzenia. Drugą rzeczą, która była wyraźnie widoczna od momentu wejścia na teren imprezy była ilość stoisk. Było ich znacznie więcej niż rok temu. Wystawiały się browary, których było kilkadziesiąt (od dużych po małe, polskie i zagraniczne). Do tego wystawiały hurtownie i dystrybutorzy, a swoje stoiska miały też sklepy specjalistyczne i puby (były wśród nich także te spoza Poznania). Oferta piwna była bardzo urozmaicona i na pewno każdy znalazł tam coś dla siebie. Było kilkanaście piw premierowych, sporo nowości, nie brakowało też perełek. Obok piwa, na kilku stoiskach można było nabyć cydr.

W tym roku tak się złożyło, że podczas każdego z dwóch dni, kiedy byłem na Targach miałem okazję celebrować je w innym towarzystwie – a pewnie gdybym wybrał się w niedzielę, to trend ten byłby podtrzymany, jednak życie miało wobec mnie inne plany, a mianowicie uroczystość rodzinną.

Mój plan na targi był prosty. Cieszyć się imprezą, zdegustować rozmaite piwa i przytargać w plecaku przynajmniej kilkanaście butelek; czy to nowości, czy jakichś ciekawych wypustów z Polski i/lub zagranicy. Aspekt piwny takich imprez to jedna rzecz, a druga to ich wymiar społeczny. To tutaj spotykają się pasjonaci, którzy mogą wymieniać się doświadczeniem, swoimi spostrzeżeniami i uwagami w zależności od tego jak ukierunkowane jest ich piwne hobby – czy to kolekcjonerzy, degustatorzy, piwowarzy, etc. Udało mi się porozmawiać z kilkoma ciekawymi osobami z którymi toczyliśmy rozmaite dysputy dotyczące piwa i nie tylko. Z jednym zapoznanym kolegą umówiłem się na wspólne warzenie i już ogarniamy jakąś dobrą recepturę. Zwłaszcza w sobotę doświadczyłem prawdziwej burzy mózgów piwnych pasjonatów. To właśnie na takich imprezach piwni maniacy czują się ryby w wodzie, bo odnajdują na nich ludzi dzielących tę samą pasję i na pewno nie są tam wyobcowanymi lub niezrozumianymi jak to czasem, niestety, w życiu bywa...

Podobało mi się, też to, że w odróżnieniu od zeszłego roku, pojawiło się dużo więcej przedstawicieli browarów. Można było porozmawiać o piwach, co nam z oferty smakuje najbardziej, a co mniej, i dlaczego. To bardzo ciekawe doświadczenie, zwłaszcza dla mnie, osoby, która z uwagi na problemy zdrowotne nie wybiera się na każdą, dużą piwną imprezę w naszym kraju czy za granicą. Chodząc pośród stoisk zastanawiałem się, czego skosztować i jakie piwa kupić na wynos. Wychodziłem z Targów z ambiwalentnymi odczuciami, ale tylko odnośnie zakupów, bowiem z jednej strony byłem zadowolony z zakupionych egzemplarzy, ale miałem świadomość, że gdyby nie ograniczone zasoby portfela i ciężar, który przyjdzie mi dźwigać, kupiłbym pewnie znacznie więcej piw. Bardzo ucieszyła mnie możliwość zakupu piw z angielskiego browaru The Kernel Brewery. Połasiłem się też na kultowego „Blacka” z Mikkellera, „Duke Of Flanders” z Browaru Szałpiw, a także na „Kelpie” z Williams Bros. Brewing Co. Z polskich nowości przywiozłem do domu między innymi: „Charona” z Browaru Olimp, „Muerto” (Browar Kingpin), „Double IPA” (Doctor Brew), „Imperial Red AIPA” (Browar Birbant), dwa nowe piwa od PINTY i jeszcze kilka innych. Podobnie było z degustowaniem, bowiem było tak dużo materiału do zdegustowania, że pijąc małe próbki i tak nie było się w stanie tego ogarnąć (o kilku zdegustowanych przeze mnie piwach będzie nieco dalej).

Podobnie, jak rok temu, odwiedziłem stoisko z tradycyjnymi wileńskimi przysmakami, ponieważ było tam kilka propozycji wędlin, które bardzo lubię przygryzać do piwa. Można było zamówić sobie mały zestaw degustacyjny za 10 PLN. Moim hitem na PTP okazał się „PiroNugat” z Food Patrolu. Naprawdę nieźle go skomponowali (oprócz mięsa, w skład kanapki wchodziły także: czerwona cebula, gruszka, ser gorgonzola, rukola i orzechy włoskie). Jak widać, „burgerowy kraft” też daje radę!

Poznańskie Targi Piwne to bez wątpienia wielki sukces organizacyjny. Organizatorzy wprowadzili kilka udoskonaleń w stosunku do zeszłorocznej edycji imprezy i w tym roku nie było już chyba na co narzekać. Było dużo piwa, stoiska gastronomiczne, frekwencja dopisała, były ciekawe wykłady i warsztaty. Impreza tętniła życiem i pewnie wielu mogło mieć zastrzeżenia, że kończyła się ona o 22 a nie nad ranem. Tak sobie myślę, że być może za rok warto pomyśleć o większej liczbie food trucków (jeśli byłaby taka możliwość), ponieważ nietrudno było odnieść wrażenie, że jedzenie z mobilnych lokali gastronomicznych cieszy się o wiele większym zainteresowaniem niż tradycyjne kiełbasy, golonki i karkówki z grilla. Przy truckach ludzie czekali w kolejkach po kilkadziesiąt minut za jedzeniem, bo takie było obłożenie, podczas, gdy przy stoiskach z tradycyjnym jedzeniem było ich jak na lekarstwo. Z tego miejsca bardzo dziękuję organizatorom za stworzenie czegoś tak wspaniałego. Kto nie był, niech żałuje i poweźmie mocne postanowienie poprawy w postaci obligatoryjnego stawienia się na przyszłorocznej edycji Poznańskich Targów Piwnych, które na pewno na stałe zagoszczą w kalendarzu piwnych imprez w naszym kraju.

Piwa było tam mnóstwo i sam sobie też nie folgowałem z raczeniem się nim. Chciałem podzielić się z Wami uwagami na temat trzech piw, które najbardziej utkwiły mi w pamięci:

Eris” (Browar Olimp) – moim zdaniem najlepszy wypust tego browaru. Bardzo ciekawe połączenie belgijskich drożdży i amerykańskich chmieli. Piwo rześkie, owocowe, bardzo pijalne z wyczuwalnymi nutami brzoskwini, moreli, cytrusów. Przypomina „Piknik z dzikiem” z browaru Gzub, ale jest od niego bardziej chmielony. Jeśli będziecie gdzieś widzieć to piwo, zachęcam do spróbowania. Jest to kolejny dowód na to, że amerykański chmiel i belgijskie drożdże to dobre połączenie, o ile nie mierzy się w trzycyfrowe IBU.

WWA” (Browar Bazyliszek) – nazwa jednoznacznie nasuwa skojarzenia z miastem stołecznym, ale to także akronim od Whisky Wooden Ale. To bardzo ciekawe piwo, w którym postawiono na aromaty słodu whisky (wędzonego torfem) oraz na „aromat dębowej beczki”. Ekstrakt piwa wynosi 18 st. Blg, ale wcale tego nie czuć, co czyni je mocno zdradliwym. To nie jest piwo dla każdego, ale ci którzy lubią aromaty torfowe w piwie powinni się nim zainteresować. W smaku aromat torfowy jest bardzo wyraźny, ale kontrują go nuty ciemnych słodów i posmak dębowy. Akcent dębowy najbardziej wyczuwalny jest na finiszu i jeszcze chwilę po przełknięciu. Bardzo pijalne jak na swoje parametry i specyfikę. Na pewno nie tak torfowe jak wersja fanowska „Smoky Joe” z AleBrowaru, ale wtedy bawienie się piwo „barrel aged” mijałoby się z celem.  

Dragon Fire” (Pracownia Piwa) – na to piwo miałem ogromną chrapkę, bowiem było ono uwarzone specjalnie na wrocławska imprezę „Beer Geek Madness”, która miała miejsce pod koniec sierpnia tego roku. Przy stoisku krakowskiego pubu „Tap House” dowiedziałem się, że browarowi zostały trzy beczki i postanowiono przywieźć je do Poznania. Jest to imperialne, żytnie IPA, którego ekstrakt początkowy wynosi 18 Blg, moc to 7,6 alk. obj., a goryczka szacowana jest na 120 IBU. Poza dużą ilością chmielu, do kadzi warzelnej dodano trzy odmiany pieprzu  (biały, czerwony i zielony).  Co ciekawe, browar zapowiadał, że piwo ma być nad wyraz pijalne i trzeba przyznać, że te deklaracje nie rozmijają się z prawdą. Moje wyobrażenie tego piwa było takie, że będzie gorzkie i piekące, a tu owszem goryczka  była spora, ale skontrowana przez słody, a nuta pieprzowa najbardziej wyczuwalna była na finiszu i po przełknięciu, gdy leciutko szczypała w gardło i podniebienie. Alkohol w ogóle nie wybijał się w smaku. Piwo jest oleiste i treściwe, mocno chmielone i „dobrze wchodzi”. Takie piwa zapadają w pamięć. Bardzo podobna wydała mi się premierowa i jubileuszowa warka tegoż browaru o nazwie „200!”, przy czym pozbawiona była ona nuty pieprzowej.   

Miło wspominam też „Hadrę” z Pracownia Piwa, „Molly IPA” od Doctor Brew, „Oficera Crabtree” od Gzuba. „Magic” z Widawy przywrócił mi wiarę w to, że w Polsce można wypić dobre ESB. Do tego zestawienia warto dodać „Mc Farmera” z Browaru Reden i „Ola Dubh” z Harviestoun Brewery. Generalnie, postawiłem na polskie piwa, bo było, co próbować. Trafiło się też kilka rozczarowań, ale takie jest życie piwosza. Z żalem stwierdzam, że wielu piw nie udało mi się spróbować… 

 

poniedziałek, 17 listopada 2014

Książki o piwie – Richard W. Unger: „Beer In The Middle Ages And The Renaissance”

Jest to książka, która uznawana jest za jedną z najlepszych monografii dotyczących dziejów europejskiego piwowarstwa, obejmujących okres średniowiecza I renesansu. W większości książek na temat piwa, które czytałem znalazł się przynajmniej jeden przypis, który odwoływał się do publikacji Richarda W. Ungera lub wymieniano tę pozycję w indeksach bibliograficznych.  

Autor tejże książki jest profesorem w katedrze historii średniowiecza na kanadyjskiej uczelni University Of British Columbia. Jego zainteresowania badawcze to przede wszystkim marynistyka i stosunki gospodarcze w średniowiecznej Europie. Zwłaszcza druga sfera zainteresowań autora jest bardzo namacalna w trakcie lektury powyższej książki, o czym będzie mowa nieco później.

Zagrajmy w otwarte karty. To nie jest książka dla każdego. Dlaczego? Po pierwsze język – jest bardziej kwiecisty niż w przypadku wielu publikacji z kultowej serii wydawnictw piwnych, znanej jako „Brewers Publications”. Po drugie – to nie jest opowieść na wzór recenzowanych przeze mnie kilka miesięcy temu „Gawęd o piwie”, ale praca naukowa, pełna szczegółów, które mogą niejedną osobę znużyć, bowiem w trakcie lektury czytelnik zostaje osaczony przez różnej maści detale. Po trzecie – autor wychodzi z założenia, że czytelnicy sięgający po owoc jego pracy badawczej posiadają pewien stan wiedzy zarówno z zakresu piwowarstwa oraz ogólny pogląd na historię Europy, dlatego fachowe terminy piwowarskie nie są objaśniane, ani nie jest czytelnikowi przybliżane tło historyczne omawianych okresów dziejowych.  

Jeśli trzy powyższe uwagi nie zniechęciły Ciebie do dalszej lektury, pora omówić mocne strony tej książki. Ilość szczegółów, którą zarzuca autor może być przekleństwem, ale dla miłośników historii i osób poszukujących rzetelnych informacji będzie ona błogosławieństwem. Autor zawarł sporo tabelarycznych zestawień dotyczących skali konsumpcji piwa, eksportu, zasypu piw z poszczególnych miast Europy w różnych okresach, etc. W ramach prezentacji piwa i jego roli w epoce średniowiecza i renesansu kładziony jest nacisk na społeczny i ekonomiczny kontekst piwa i piwowarstwa. Sam wstęp ma na celu przybliżenie czytelnikowi perspektywy, którą powziął autor w swojej pracy. Książka jest przemyślana i ujmuje zagadnienie historii piwowarstwa w sposób kompleksowy i systematyczny. Przedstawione w niej są zmiany dotyczące piwowarstwa takie jak jego komercjalizacja i profesjonalizacja na przestrzeni wieków, rozpowszechnianie się piw chmielowych w Europie, coraz większy udział mężczyzn w procesie produkcji piwa, formalizowanie się związków i zrzeszeń piwowarskich w prężnie działające cechy czy zeświecczenie tej gałęzi działalności gospodarczej. Dodatkowo, poza chronologiczną i społeczną perspektywą wydarzeń, czytelnik może zapoznać się z szeregiem faktów świadczących o roli piwa, jaką pełniło ono w dobie średniowiecza i epoki odrodzenia. Piwo zostaje zaprezentowane w owej monografii jako artykuł nie tylko pierwszej potrzeby, ale także źródło dochodu jego producentów oraz władzy lokalnej i  centralnej (państwowej). W wyczerpujący sposób opisują to takie zagadnienia jak skala konsumpcji, eksport piwa, skala produkcji w poszczególnych miastach, podatki, działania protekcyjne (cła, zakaz wwozu, etc) czy prawodawstwo regulujące tylko i wyłącznie tę materię. Innymi zagadnieniami ekonomicznymi są role cechów piwowarskich, a także sama działalność browarów na przestrzeni wieków w kontekście udoskonaleń technicznych, nakładu kapitałowego oraz samych warunków pracy i wynagrodzenia za nią. Bardzo ciekawym jest też ostatni rozdział książki, w którym autor przybliża czytelnikowi przyczyny spadku popularności piwa, który rozpoczął się od XVII wieku i po części skutki przyczyn tego procesu odczuwalne sa po dzień dzisiejszy.

Próżno szukać w niej receptur, wyczerpujących informacji o dawnych stylach piwa, etc, bowiem autor dokonał makroekonomicznego studium nad zagadnieniem piwa obejmującym swym zasięgiem dzieje tego napoju alkoholowego od czasów antycznych aż po początki oświecenia – ostatni rozdział dotyczy przemian z okresu XVI-XVIII wieku. Uważam tę książkę za bardzo pomocną w zrozumieniu czym było, i jaką rolę pełniło piwo w czasach średniowiecznej Europy i epoce renesansu. Mnogość detali potwierdza tezy wysunięte przez autora i pozwala czytelnikowi uzmysłowić sobie ile dawniej pito piwa, dlaczego tak chętnie po nie sięgano i podawano je nawet dzieciom, i dlaczego warto było w owych czasach być piwowarem? Z lektury książki można też dowiedzieć się o bolączkach ówczesnych piwowarów czyli między innymi: o silnym związku pomiędzy warzeniem piwa i cyklem pór roku, częstymi pożarami w browarach, nierzadkich niedoborach podstawowych surowców oraz niejednokrotnym okładaniem go taksami i innymi opłatami, by na przykład podreperować monarsze budżety. Fakt częstego powoływania się przez innych autorów książek o piwie na te konkretna publikację na pewno nie wziął się znikąd. Książka liczy prawie 320 stron, jednak ostatnia siedemdziesiąt to indeksy, bibliografia i przypisy. Ciekawy jest też suplement załączony do tejże publikacji, w której autor prezentuje dawne miary objętości beczek, w których przechowywano i transportowano piwo. Jako  ciekawostkę warto dodać, że autor niejednokrotnie w ramach przykładów podaje i polskie miasta lub informacje na temat naszego kraju.

Nie wiem czy udało mi się Was namówić, a może raczej zniechęcić do lektury tej książki, ale uważam, ze warto sięgnąć po tę publikację, bowiem jest to rzetelne źródło na temat historii piwa na Starym Kontynencie.