UWAGA!

Strona, z uwagi na publikowane na niej treści, przeznaczona jest wyłącznie dla osób pełnoletnich.

czwartek, 29 grudnia 2016

Malzwein, czyli wino słodowe


Malzwein (wino słodowe) zwane też „Weinartiges Weissbier” (białe piwo przypominające wino) to mocny trunek o niemieckim rodowodzie. Anglicy mieli swoje Barley Wine, z którego są dumni po dzień dzisiejszy, oraz inne mocne piwa (Burton Ale, Yorkshire Stingo, Old Ale, October Beer, etc), ale nasi zachodni sąsiedzi także posiadają w swoim dorobku piwo, którego nazwa nawiązuje do wina. Wspólnie z Browarem Okrętowym postanowiliśmy sięgnąć do starodruków i uwarzyć piwo nawiązujące do tego zapomnianego trunku. Czym był ów napitek? A jakie było nasze podejście do tematu? Tego dowiecie się z lektury poniższego tekstu.

Zasyp
O ile angielskie Barley Wine jest piwem, w którym głównym komponentem zasypu są słody jęczmienne, o tyle niemiecki Malzwein był piwem o bardziej zróżnicowanym zasypie, bowiem stanowił on kombinację słodów pszenicznych – jasnego i bursztynowego (ponad 50%, a nawet powyżej 80%), jasnego słodu jęczmiennego oraz jasnego słodu owsianego. Takie proporcje podaje Hermbstaedt (a za nim Sroczyński). W recepturze Schmidta słód jęczmienny jest pominięty, za to autor ten zaleca użycie surowca niesłodowanego w postaci cukru z krochmalu. W recepturze Sroczyńskiego także mowa jest o cukrze. Z artykułu na blogu Rona Pattinsona wynika, że cukier był bardzo chętnie stosowany do podbicia ekstraktu, a co za tym idzie, także i mocy gotowego piwa. Niektóre piwa po uwarzeniu miały około 14 stopni Plato ekstraktu początkowego i do takiej bazy dodawano tyle cukru, że ich ekstrakt mógł dochodzić nawet do 40 st. Plato i 13% alkoholu. Niestety nie podaje czy chodzi o zawartość alkoholu liczoną wagowo czy objętościowo, a to dość istotne, bo 13% alk. obj. to 10,4% alk. wag., a z kolei 13% alk. wag. to 16,25% alk. obj.  

Chmiel
Receptury wspominają o tym, aby sięgać po chmiel najlepszej jakości. Z przepisu w podręczniku Jakuba Sroczyńskiego wynika, że na warkę tego piwa o objętości ca. 35 litrów stosowano ponad 100g chmielu. Wydaje się to dużo, jednak należy mieć na uwadze, że dawniej chmiel nie posiadał tylu alfa-kwasów, szybko tracił aromat, bo nie przechowywano go w chłodniach jak dziś, a i nie zawsze gotowano chmiel w brzeczce – czasem przyrządzano wywar – chmiel zalewano gorącą wodą (w temperaturze około 90 st. C) i odstawiano go na kilka godzin. W przypadku Malzwein chmiel wrzucano do kadzi warzelnej i gotowano go przez 30 minut.

Dodatki
Poza cukrem stosowano inne dodatki. We wszystkich recepturach wspólnym mianownikiem jest kardamon. Natknąłem się także na informację, że możliwe było też użycie rodzynek. Cechą typową dla tego napitku był także wyraźnie kwaśny smak. Kwaśność uzyskiwano na kilka sposobów:
1)    Dodatek cytryn – w recepturze Sroczyńskiego na ok. 35 l zalecany jest dodatek ośmiu cytryn, które dodawano do młodego piwa, gdy kończyła się jego fermentacja. Inni autorzy podają receptury na ponad 1000 litrów piwa i u nich mowa jest o ilości w przedziale od 40 do 80 sztuk.
2)   Inną metodą zakwaszenia wina słodowego był dodatek kwasu winowego (E334) lub kamienia winnego (winian potasu, tartarus, E336). W XIX wieku dodatek ten był powszechnie stosowany w piwach i niejednokrotnie wspominają o nim podręczniki niemieckie i angielskie.
3)   We wspomnianym wyżej artykule na blogu Rona Pattinsona znalazłem także informację o tym, że po zacieraniu odbierano brzeczkę, której pozwalano skwaśnieć w temperaturze 50 st. C, po czym poddawano ją gotowaniu i chmieleniu.

Drożdże
Tu jest problem, bo dawniej drożdże nie były skatalogowane tak jak dziś. Piwowarzy korzystali z gęstw, które mieli pod ręką lub sprowadzali je z konkretnych regionów. W przypadku Malzwein stosowano zarówno drożdże piwowarskie, jak i winiarskie. 

Wytwarzanie
Niezależnie od wielkości warki zacierano ją na dwa nalania. Najpierw słody zalewano pierwszą porcją wody (zalecane było użycie wody miękkiej) w temperaturze 62,5 st. C. Po zamieszaniu zostawiano zacier na godzinę, po czym dolewano kolejną porcję wody o temperaturze 68,75 i po zamieszaniu zacieru trzymano go tak kolejną godzinę. Po tym czasie odbierano brzeczkę i przelewano do kotła warzelnego. Chmiel gotowano razem z brzeczką (Hermbstaedt podaje, że całość chmielu gotowano przez pół godziny w brzeczce). Cukier dodawano w ostatnich minutach gotowania. W międzyczasie przygotowywano wywar z tłuczonych ziaren kardamonu, który dodawano do gotującej się brzeczki. Ciekawy jest sposób jak dawne receptury podawały sposób gotowania. Dziś posługujemy się litrami i stopniami Plato jako wartościami będącymi dla nas, piwowarów, swego rodzaju kompasem i drogowskazem jak postępować z brzeczką. Przed opracowaniem i upowszechnieniem się skali Ballinga w Europie receptury często formułowano w taki sposób, że podawano ilości wszystkich surowców potrzebnych do wyprodukowania np.: 1000 litrów piwa, co stanowiło finalną objętość warki, dlatego należało brzeczkę przednią gotować do momentu uzyskania takiej objętości. Po schłodzeniu waru do 17,5 st. C zadawano drożdże, a gdy fermentacja się kończyła piwo zlewano do beczek i dodawano do niego pokrojone w talarki cytryny (lub kwas winowy albo kamień winny). Niektóre receptury zalecają dodatek pokruszonych ziaren kardamonu dopiero na tym etapie. Beczki szpuntowano i należało je tak zostawić na minimum 8 dni (po tym czasie można było już się nim raczyć według zaleceń wyżej wymienionych autorów). Z wysłodzin po tym piwie najczęściej robiono podpiwek.  

Gotowy produkt
Wino słodowe było trunkiem mocnym, którego moc porównywano do win gronowych (zwłaszcza do tokaju). Jan Nepomucen Kurowski podaje także, że barwa i klarowność tego piwa także czyniły je „do wina podobnym”. Opisywano je jako wyśmienite, pieniste, słodko-kwaśne. Było piwem mocno musującym, przez co porównywano je też do szampana. Weinartiges Weissbier, w odróżnieniu od win owocowych, nie zyskiwał z czasem i zalecano jego spożycie w okresie 6-8 tygodni od zakończenia się fermentacji, gdyż po tym czasie najczęściej ulegało zepsuciu. Miało być trunkiem dość opłacalnym ekonomicznie, bowiem jego wyrób był relatywnie tani. Schmidt podaje, że dobry efekt uzyskiwało się także mieszając piwo pszeniczne z dobrym francuskim białym winem, jednak był to kosztowny zabieg (niedobory kwaśnego smaku zalecał uzupełniać kamieniem winnym).

„Szkuta” nadpływa!
O ile Malzwein jest piwem dość enigmatycznie przedstawionym w podręcznikach piwowarskich (brak tu burzliwej historii jak choćby w przypadku angielskiego porteru), o tyle sama jego receptura i koncept wydają się na tyle intrygujące, że w ramach kooperacji Browaru Okrętowego z moją skromną osobą, postanowiliśmy stworzyć coś, co by nawiązywało do dawnego Weinartiges Weissbier. Tak właśnie powstała „Szkuta”, której zasyp stanowiły: słody jęczmienne (monachijski i wiedeński, bo ówczesne słody nie były tak jasne pilzneński), jasny pszeniczny i płatki owsiane. Brzeczka została nachmielona odmianami Magnum i Saaz, a smak i aromat uzupełniły kardamon i skórki cytryny. Fermentowane z użyciem neutralnych drożdży (US-05). Ekstrakt początkowy piwa to 20 st. Plato, a zawartość alkoholu wynosi 8,3% alk. obj. Mamy nadzieję, że będzie Wam smakować!  



czwartek, 22 grudnia 2016

Ile rewolucji w „piwnej rewolucji”?

Od kilku dekad na świecie coraz większą popularnością cieszy się piwowarstwo rzemieślnicze, zwane też nowofalowym. Trend ten od kilku lat jest także obecny i w naszym kraju. Zjawisko to określane jest też mianem „piwnej rewolucji”. Jako osoba interesująca się dziejami piwowarstwa mam dość ambiwalentne podejście do tego powszechnie używanego terminu, ponieważ wiele aspektów dziś jej przypisywanych to tak naprawdę „odsmażane kotlety”, o których zapomniano z powodu tryumfalnego pochodu jasnego lagera czy uczynienia z piwa produktu masowego.

Więcej chmielu!    
Piwa, w których nie szczędzi się tego surowca stały się jednym z symboli piwowarstwa rzemieślniczego. O ile w przypadku nowych odmian nie ma się tu co spierać, że to faktycznie nieodłączny element piw spod znaku nowej fali, o tyle samo podejście polegające na sowitym chmieleniu piw to, w mojej opinii, powrót do korzeni piwowarstwa, a nie rewolucyjne osiągnięcie. Studiując dawne receptury już na pierwszy rzut oka widać, że wtedy chmielu nie skąpiono. Żeby sprawa była jasna, warto też wspomnieć o czynnikach, które miały na to wpływ. Dawniej chmiel nie posiadał tyle alfa-kwasów, ile dzisiejsze odmiany; nie zawsze dodawano go do kadzi warzelnej, ale często sporządzano wywar chmielowy, który zalewano gorącą wodą i odstawiano na kilka godzin (niska izomeryzacja humulonów). Taki ekstrakt dodawano do brzeczki pod koniec jej gotowania. Inna kwestia to brak możliwości jego przechowywania w warunkach takich jak dziś, przez co szybko wytracał właściwości goryczkowe i aromatyczne. Niemniej, nawet po uwzględnieniu powyższych faktorów i jego ilości przy konkretnych recepturach wniosek nasuwa się sam – ówczesne piwa były o wiele bardziej goryczkowe niż ich obecne interpretacje. Wiele receptur w opisie piwa zawiera deskryptor „gorzki”, „sowicie chmielony”. Nie stosowano wtedy parametru jakim jest IBU, ale na pewno nie były to piwa wyprane z goryczki jak obecne jasne lagery. Na circa 34 litry porteru z początku XIX wieku zużywano średnio nawet 400 gramów chmielu (receptura w podręczniku Jakuba Sroczyńskiego – w innych nierzadko sugerowane jest użycie 200-350g na ok. 34 litry gotowego piwa). Istniały też piwa, w których dodatkowo „podkręcano goryczkę” innymi dodatkami takimi jak: piołun, gencjana, tatarak, etc.

„Bretty” i „sour is new hoppy”          
Wyizolowanie czystych szczepów drożdży i odejście od drewnianych beczek na rzecz fermentorów wykonanych z metalu i innych tworzyw sprawiło, że o wiele łatwiej jest utrzymać higienę w browarach, a co za tym idzie – unikać kwaśnienia warek. Pośród warzonych dziś piw niewiele jest stylów zaliczających się do piw dzikich i kwaśnych, podczas gdy dawniej ta rodzina była o wiele szersza. Wynikało to z braku posiadania czystych kultur drożdżowych, przy pomocy których fermentowały piwa w browarach, zlewania piw do drewnianych beczek, niemożności zapewnienia im warunków chłodniczych takich jak dziś i wiedzy z dziedziny mikrobilogii. Częściej stosowano fermentację spontaniczną, a nuty „funky” nie były postrzegano jako wada, ale naturalny komponent bukietu. Dobrym przykładem może tu być stale porter, który leżakowano co najmniej przez rok w olbrzymich, drewnianych zbiornikach, przez co nabierał smaku i aromatu, który był w cenie (kosztował znacznie więcej niż ten nieleżakowany). W przypadku niektórych XIX-wiecznych piw brzeczki nie poddawano gotowaniu po zacieraniu, np.: Berliner Weisse, co z pewnością sprzyjało kwaśnieniu tego piwa. Nie było też tak, że każde piwo przed uwarzeniem pierwszej warki jasnego piwa z Pilzna były kwaśne. Ludzie wiedzieli, że jest szereg czynników, które powodują, że piwo nie kwaśnieje tak szybko: starano się nie warzyć piwa latem, zachowywano czystość w browarach, nie stosowano gęstwy z zepsutych warek, a przede wszystkim – widziano, że najlepszym środkiem prewencyjnym była możliwie szybka konsumpcja gotowego produktu.   

Barrel Aged
Wynalezienie beczki przypisywane jest Gallom, a za ich rozpowszechnieniem w Europie mieli stać Rzymianie. Przez stulecia były one wykorzystywane prze piwowarów i winiarzy do rozlewu gotowego piwa. Butelki pojawiły się z czasem – jeszcze później puszki, kegi, petainery, etc. Dziś drewno  piwowarstwie używane jest na stosunkowo niewielką skalę wyparte przez szkło, metal i plastik. Dawniej rozlewano w nie piwa, które były przeznaczone do szybkiego spożycia, a także te przeznaczone do leżakowania w nich przez dłuższy czas. W efekcie bukiet piwa wzbogacał się nie tylko o nuty drewniane, ale także o smaczki wnoszone do niego przez mikroby bytujące w ścianach beczek i przenikające do piwa. Problem polega na tym, ze dzikie drożdże i bakterie wnikają na kilka milimetrów w głąb drewnianych ścian beczek, co czyni je bardzo trudnymi do dezynfekcji i sprzyja „dziczeniu” piw w nich dojrzewających.  Według Mitcha Steele’a piwa w stylu India Pale Ale wysyłane z Anglii do Indii na pewno nie były wolne od nut „funky” nadawanych im przez drożdże Brettanomyces w czasie długiego transportu piwa. Znając pomysłowość ludzką, na pewno i wcześniej zlewano piwo do beczek po innych alkoholach.

Surowce niestandardowe
Dziś różnej maści nietypowe ingrediencje stosowane przez piwowarów rzemieślniczych to przyczynek do dyskusji „czy aby nie posunięto się za daleko?”. Casus dodatku śledzi czy boczku do kadzi warzelnej, słodu wędzonego na modłę islandzką (z użyciem suszonych, owczych odchodów) to dwa pierwsze przykłady przychodzące mi na myśl. Niektóre dodatki w piwie mogą szokować, jednak jeśli przyjrzeć się recepturom ze starych podręczników piwowarskich, to dzisiejsi piwowarzy są bardzo przyzwoici po tym względem. Kamień winny (znany też jako wodorowinian potasu lub E366), tatarak, dzięgiel, potaż, bagno, lulek, sproszkowany róg jelenia, kogucie korpusy, kwiat muszkatołowy, korzeń fiołka, gencjana, bób, groch, ałun potasowy, kwas salicylowy, opium, stężony kwas siarkowy, etc. Ciekawym przykładem było używanie w Anglii nasion i owoców rybitrutki indyjskiej (Anamirta cocculus), które wzmagały właściwości upajające piwa, będąc jednocześnie bardzo toksycznymi. Wiele dodatków stosowano w konkretnym celu: cukrami i krochmalem zastępowano słód; tatarakiem, gencjaną, bobrkiem trójlistnym – chmiel; trocinami, karukiem, sproszkowanym rogiem jelenia lub białkiem kurzych jaj klarowano piwo, potażem i kredą ratowano piwo, które zaczynało się psuć. Opium, rybitrutka, krwawnik, lulek, piołun, mandragora, ruta stepowa i inne służyły potęgowaniu właściwości upajających piwa. Na szczęście dziś chodzi przede wszystkim o uzyskanie efektów smakowych.  

Konkludując, chciałbym podkreślić, że o ile jestem wielkim entuzjastą piwowarstwa rzemieślniczego, o tyle uważam, że to co nazywamy „piwną rewolucją” to bardziej czerpanie pełnymi garściami z wielowiekowej tradycji piwowarskiej, wiedzy poprzednich pokoleń niż nowatorskie pomysły. Nie jest to niczym złym, ale w mojej ocenie jest to bardziej „powtórka z rozrywki” niż innowacje niesione na rewolucyjnych sztandarach, a mam wrażenie, że większość ludzi to postrzega inaczej niż ja. Warto o tym pamiętać. Zgadzam się za to, że termin rewolucja jest trafny jeżeli chodzi o próbę utworzenia nowego ładu (jej opozycja wobec piw koncernowych).   


Fot.: Quinn Dombrowski, https://flic.kr/p/dFSoWp (CC)

niedziela, 20 listopada 2016

„Piwo – wszystko, co musisz wiedzieć, żeby nie wyjść na głupka” – recenzja książki

Przyznam się szczerze, że książka ta interesowała mnie, od kiedy tylko dowiedziałem się, że ukaże się na rynku. Z drugiej jednak strony zastanawiałem się, czy jest sens po nią sięgać? Sam autor wyraźnie podkreślał, że to publikacja głównie napisana z myślą o osobach nieszczególnie zaznajomionych z tematyką piwną. Los chciał, że Tomek Kopyra wyrwał mnie z tego „problemu pierwszego świata” obdarowując egzemplarzem jego książki. Przeczytałem ją i chcę się z Wami podzielić moimi wrażeniami świeżo po jej lekturze.

Myślę, że pomimo niskiego poziomu czytelnictwa w naszym kraju, zapotrzebowanie na tego rodzaju literaturę będzie rosło, bowiem obserwowalne jest coraz większe zainteresowanie piwem pośród konsumentów. Dotychczasowe publikacje są różnej jakości, często ich nakłady już dawno się wyczerpały, a spora ilość nowych pozycji, takich jak choćby reprinty starych podręczników piwowarskich, to literatura bardzo niszowa, adresowana do piwnych pasjonatów i „masochistów”, a nie laików. Zupełnie inaczej rzecz ma się w przypadku literatury obcojęzycznej (anglojęzycznych pozycji o tej tematyce jest całe zatrzęsienie), jednak zapewne nie każdy czuje się na siłach, by po nią sięgnąć. Zachęcam jednak do przełamania się – to dobra możliwość podszlifowania języka, a wiele z tych książek pisana jest językiem bardzo prostym. Zyskujecie w ten sposób także dostęp do olbrzymiej dozy wiedzy o każdym piwnym aspekcie.

Wracają do publikacji Tomasza, uważam, że bardzo dobrze się stało, że taka pozycja pojawiła się na rynku. Tomek Kopyra nie jest pierwszym blogerem piwnym, który wydał książkę, lecz na pewno jest postacią znaną, co powinno stać za sukcesem publikacji jego autorstwa. Skoro już o autorze mowa – myślę, że jego sylwetki prezentować szczególnie nie trzeba. Człowiek od kilkunastu lat pasjonujący się tematyką piwną, znany w branży i poza nią, zasłużony popularyzator piwowarstwa rzemieślniczego i zagadnień związanych z piwem i piwowarstwem. Warto w tym miejscu nadmienić, że dla mnie Tomek był jednym z ludzi, którzy zainspirowali mnie do tego, aby założyć bloga i „dać nura” w odmęty piwnej historii. Cztery lata temu wiele też dowiedziałem się z lektury jego bloga, a nie zapomniał wół jak cielęciem był. Między innymi dlatego, w ramach długu wdzięczności, postanowiłem zrecenzować jego książkę.

Przechodząc do książki – jej okładka prezentuje się dobrze. Najbardziej podobają mi się dwie rzeczy: dopisek do jej tytułu czerwonymi literami oraz efekt kropel piwa. Książka jest też miła w dotyku. Być może dla wielu z Was jest to deskryptor wzięty „od czapy”, ale gdy widzi się bardzo słabo (jak ja) i opuszki palców są uzupełnieniem niedoskonale funkcjonującego zmysłu wzroku, uwierzcie mi –ma to znaczenie.

Opisywana pozycja wydawnicza podzielona jest na cztery części:

Jak powstaje piwo?” – dowiedzieć się można z niej o podstawowych surowcach piwowarskich, a także poznać poszczególne etapy procesu produkcji piwa.

Piwny Matrix” – zaprezentowano w niej informacje o tym, co oznaczają różne symbole i oznaczenia na etykietach i kontretykietach. Poza tym, autor odpowiada na pytanie, dlaczego piwo koncernowe jest takie kiepskie (w porównaniu z piwem rzemieślniczym)?

Piwo w stylu” – zarysowana w niej została typologia podstawowych stylów piwa – tych klasycznych oraz nowofalowych (z czytelnym podziałem na kraje pochodzenia).

DIY – czyli i Ty możesz” – książkę zamyka rozdział o tym, jak prawidłowo degustować piwo (kwestie doboru szkła, odpowiedniej temperatury, sposobu nalewania, etc.) oraz – bardzo ogólnikowo – prezentujący zagadnienie domowego wyrobu piwa.

Gdybym miał użyć piwnego porównania w przypadku tej publikacji, porównałbym ją do dobrego, czeskiego pilznera. Chcąc uniknąć nieporozumień i niewłaściwej interpretacji – już spieszę z wytłumaczeniem. Otóż pisząc o pilznerze nie mam na myśli tezy, którą głosi wielu apologetów kraftu, a mianowicie, że pilzner to „nuda, Panie, nuda”. Nie, nie o to chodzi. Lubię pilsy, chętnie sięgałem po nie, zanim w Polsce zagościła piwna rewolucja i tak samo lubię je dziś, choć oferta rynkowa jest o wiele ciekawsza i zróżnicowana (7 lat temu była bieda…). Mam tu na myśli porównanie w pozytywnym kontekście – pilzner jest piwem, które nie zaskoczy nie wiadomo jakimi aromatami, ale wysokiej próby pils jest smaczny, lekki i bardzo pijalny. Tak samo jest z wyżej wymienioną publikacją – czyta się ją lekko i chętnie brnie się przez kolejne strony – tak samo jak z piciem dobrego piwa zdrojowego, które zachęca do kolejnych łyków. Owszem, nie napotkałem tu rzeczy, których bym nie wiedział, ale jak już wspomniałem wcześniej – docelowy target stanowią osoby, których pojęcie o piwie jest nikłe lub zerowe. Zagadnienia przedstawione są ogólnikowo, ale gdy trzeba autor wchodzi w detale – oczywiście w taki sposób, aby nie zniechęcić do dalszej lektury. Zaprezentowano w niej podstawowe zagadnienia związane z piwem i piwowarstwem, zadając przy okazji kłam powszechnie pokutującym piwnym mitom. Niewątpliwą zaletą tej pozycji jest też możliwość zapoznania się z dodatkowymi treściami, które dostępne są dzięki aplikacji Tap2C (z tej samej platformy korzysta kwartalnik „Piwowar”).

Myślę, że dla osób, które przeczytały już wiele książek o piwie i piwowarstwie, lektura książki Tomka będzie bardziej repetytorium z podstaw wiedzy o piwie i piwowarstwie. Podobnie będzie z wiernymi widzami jego bloga. To taki blog.kopyra.com zebrany w pigułce (w kontekście materiałów o charakterze edukacyjnym). Sprawa ma się zupełnie inaczej w przypadku ludzi, dla których piwna tematyka jest nieznana lub ich zasób wiadomości na ten temat jest naprawdę nikły. Lektura tej książki na pewno będzie dobrym materiałem dydaktyczno-poznawczym w kwestii znajomości podstaw piwnej wiedzy oraz krokiem do stania się świadomym konsumentem „trunku Gambrinusa”. Dowiecie się z niej jak powstaje piwo, z jakich surowców je się wytwarza, jakie rodzaje piwa można znaleźć na sklepowych półkach, co oznaczają informacje zawarte na etykietach, jak prawidłowo je serwować, ale przede wszystkim, dlaczego w ogóle warto się nim zainteresować i wyjść ze strefy komfortu „jasnego pełnego”? Na zachętę posłużę się cytatem z tejże publikacji:

Aby degustować i oceniać piwo, trzeba wykonać wcześniej pewną pracę, poczytać, łyknąć trochę teorii, skupić się… ale przede wszystkim dużo trenować, bo jak wiadomo – trening czyni mistrza! A trenowanie w degustowaniu to po prostu picie piwa. Nie bezmyślne żłopanie, z zagryzaniem orzeszkami czy chipsami w trakcie meczu, tylko degustowanie świadome. Zapytacie – ale właściwie w jakim celu? Czy nie wystarczy, że piwo gasi pragnienie, w miarę smakuje, daje trochę radości i wytchnienia po męczącym dniu? Oczywiście tak też można. Z zastrzeżeniem, że to mniej więcej tak, jakby kupić najnowszą konsolę i grać na niej w tetrisa czy w sapera. Albo pojechać do Rzymu czy do Paryża i na kolację wybrać się do McDonalda lub KFC. Można? No można, ale trochę szkoda.” (s.189)

Moim zdaniem – w punkt. Takie publikacje są bardzo potrzebne, bo stan świadomości konsumenckiej, jeżeli chodzi o piwo, jest bardzo niski. Sama estyma, wobec tego trunku to pojęcie abstrakcyjne. Pierwszy przykład z brzegu – w wielu polskich domach podaje się piwo i często pada pytanie „Chcesz szkło?”. Czy taka sytuacja ma miejsce, gdy zamiast piwa podawany jest inny napój alkoholowy? Nie. Nadal picie piwa z butelki lub puszki nie jest postrzegane jako nietakt – a czy pijesz tak wino lub whisky? Nie sądzę… Można toczyć bekę z Januszy i Grażyn, ale uważam, że o wiele pożyteczniejsze jest edukowanie potencjalnych konsumentów piw rzemieślniczych. Oczywiście nie należy też wciskać dziecka do brzucha tym, którzy wolą pozostać przy swoim „jasnym pełnym”. Nie z każdej mąki będzie chleb – trzeba się z tym pogodzić. To, co przewija się w trakcie lektury – i uważam też jest ważne – to podejście polegające na szukaniu pozytywów z picia piwa. Oczywiście, wady i fakapy trzeba punktować, ale nie doszukujmy się ich na siłę – piwo pijemy dla przyjemności, a nie za karę.

Czego mi w tej książce zabrakło? Wskazania źródeł, z których Czytelnik zaciekawiony lekturą mógłby czerpać dalszą wiedzę. Czegoś nie na zasadzie bibliografii, ale „literatury uzupełniającej”. Mam fetysz bibliografii w książkach, bo na tej podstawie powiększam, między innymi, zasoby mojej piwnej biblioteki.  


Zbliżają się Mikołajki i Święta – myślę, że warto rozważyć tę książkę jako potencjalny pomysł na prezent dla kogoś, kogo mogłaby ona zainteresować.