UWAGA!

Strona, z uwagi na publikowane na niej treści, przeznaczona jest wyłącznie dla osób pełnoletnich.

środa, 28 stycznia 2015

„Czarny wdowiec” z Browaru Piwoteka



Nie udało mi się zetknąć z pierwszą wersją „Czarnego wdowca”, a szkoda, bo miałbym punkt odniesienia względem tego, czy utrzymano konwencję tego piwa, czy może postanowiono zmodyfikować jego recepturę, a co za tym idzie – smak. Na szczęście, tym razem udało mi się napotkać na swej drodze to ciemne i mocno goryczkowe piwo.

Browar Piwoteka – twórca tego piwa – posiada kilka ciekawych wypustów w swoim dorobku. Ekipa tego browaru nie martwi się o takie rzeczy jak Ballingi, SRM oraz czy ich piwa mieszczą się w jakimś stylu czy nie, bowiem twórcy tej inicjatywy posiadają swoją koncepcję warzenia piw, która płynie niejako pod prąd piwnego mainstreamu. Dla przykładu, w portfolio tego browaru znajdują się takie piwa jak „Wołek zbożowy”, w którego zasypie użyto kilkunastu słodów. Ichni „Duch kraftu” miał z założenia być niezgodny z duchem i manierami piwowarstwa rzemieślniczego (zastosowano surowce typowe dla koncernów, a nie browarów nowofalowych), zaś „Czarny wdowiec” to piwo ekstremalnie goryczkowe. W obecnej warce tego wypustu poziom IBU wynosi 115 i nie jest to apriorycznie przyjęta wartość z obliczeń w kalkulatorze piwowarskim, ale rzeczywisty poziom zawartości izohumulonów w piwie, potwierdzony analizą laboratoryjną. Mi takie podejście się podoba, bowiem uważam, że warzenie piw w konkretnych stylach niebawem stanie się passe. Typuję, że hitem będą międzystylowe hybrydy i różne niestandardowe dodatki.

Z „Czarnym wdowcem” wiąże się też historia powstania sławetnego „ducha kraftu”, bowiem to podczas degustacji tego piwa Kopyr miał powiedzieć pamiętne słowa, że dodawanie ekstraktu chmielowego jest jego zdaniem niegodne z „duchem kraft”. Swoją drogą, w przypływie wynurzeń blogerów i piwnego światka nad istotą ducha kraftu i ja swego czasu popełniłem rozprawę o duchu craft, która, generalnie rzecz ujmując, jest stekiem bzdur, ale takie było zamierzenie autora. Ale jeśli ktoś z Was jej nie czytał – polecam, być może poprawi komuś humor.

Podoba mi się etykieta tego piwa. Jest czarno-biała, ale wykonana z pomysłem. Dżentelmen w garniturze i z cylindrem na głowie kojarzy mi się z jakimś angielskim jegomościem z epoki wiktoriańskiej, tudzież z okresu nazywanego belle epoque. Sama kolorystyka nasuwa skojarzenia z filmem noir, w którym też aktorzy i aktorki zawsze byli nienagannie ubrani; panie w stylowe, bardzo kobiece kreacje, a panowie nosili garnitury, smokingi, kapelusze, etc. Do tego pajęczyna, odnosząca się do gatunku pająka znanego jako czarna wdowa. Na pierwotnej wersji etykiety tego piwa, konotacja z pająkiem wyrażona została poprzez ilość kończyn jegomościa z etykiety. Postać stała pomiędzy nagrobkami, co w pewien sposób też miało nasuwać pewne skojarzenia z jego stanem cywilnym, tworząc jednocześnie spójną linię z nazwą wypustu.


„Czarny wdowiec” to ciemne piwo, górnej fermentacji, które w zamierzeniu ma być ekstremalnie chmielonym stoutem. Do jego uwarzenia użyto następujących słodów: pale ale, monachijskiego (typ II), pilzneńskiego, karmelowego czerwonego, Biscuit, barwiącego, czekoladowego ciemnego. W zasypie znalazł się też dodatek niesłodowany – palony jęczmień. Do chmielenia użyto trzech odmian: dwóch z Wielkiej Brytanii – Pilgrim i Target, a także jednej zza Oceanu Atlantyckiego – Simcoe. Do fermentacji wykorzystano angielskie drożdże Fermentis Safale S-04. Ekstrakt początkowy tego piwa wynosi 12 st. Blg, a zawartość alkoholu - 5% obj.

A co czai się wewnątrz butelki?

Barwa piwa jest zgodna z nazwą, bowiem jest ono czarne i nieprzejrzyste. Piana jest beżowa, bujna i zwarta, tworzy ładną czapę, jej konsystencja jest gęsta i przypomina dekę unoszącą się na powierzchni fermentującej brzeczki. Poza tym, jest ona trwała, utrzymuje się długo po przelaniu i bardzo obficie koronkuje na ściankach nonica. W aromacie dominuje nuta palona, bardzo wyraźna, kawowa, nieco czekoladowa oraz bardzo „zielony” aromat chmielowy, taki bardzo „wyspiarski”, znany mi z piw takich jak choćby „Fuller’s Bengal Lancer” czy „Black Mamba” – mocno chmielonego stoutu w wykonaniu belgijskiego browaru Brasserie Sainte-Helene. Aromat chmielowy jest ziołowy, łodygowy, bardzo „zielony”. Pierwszy łyk tego piwa to tak jak cios z zaskoczenia. Jest gorycz, nie goryczka, ale konkretna gorycz, która stanowi wypadkową aromatów pochodzących od ciemnych słodów i palonego jęczmienia, w tym akcenty: kawowy, minimalnie popiołowy oraz typowo brytyjskie chmiele dające aromaty ziołowe, łodygowe, trochę tępe, ale dobrze komponujące się z ową palonością. Szczerze, nic poza tym nie czuję w smaku, bowiem intensywna goryczka jest tutaj hegemonem. Samo odczucie goryczy jest długie, zalegające, prosi się o kolejny łyk, który wcale jej nie zmyje z języka i podniebienia, a tylko ją na nich skumuluje. Wysycenie niskie, bardzo przyjemne.  


To nie jest piwo dla każdego. Jestem miłośnikiem piw gorzkich i dawno już nic tak goryczkowego nie piłem. Trzycyfrowe IBU to nie przechwałki – zwłaszcza, że potwierdziły je analizy laboratoryjne, a ponadto, w sukurs chmielom idą aromaty pochodzące od ciemnych słodów i palonego jęczmienia. Dla mnie, piwo jest wytrawne, ale jego charakterystyka sprawia, że pomimo parametrów, to tylko z pozoru lekki zawodnik. Pije się go całkiem przyjemnie i określiłbym je jako pijalne, ale pozostawiam to indywidualnej ocenie każdego z Was, bowiem pewnie niejeden przy „Czarnym wdowcu” wymięknie… Piwo niezbalansowane, wręcz „przegięte”, ale „tak było w projekcie” (a raczej w recepturze). Takie piwa, albo się polubi, albo nie zostanie się ich entuzjastą, bowiem tu nie ma miejsca na odcienie szarości. Kwestia jest czarno-biała jak etykieta tego wypustu. Cała zabawa polega też na tym, że tego rodzaju piwa – nie ważne czy smakują, czy nie, bowiem i tak zapadną na długo w pamięć. „Shark” od kolaborantów mnie nie powalił – Piwotece się to udało. Gratuluję i liczę na kolejne warki tego piwa. Swoją drogą, być może jestem szalony, ale zastanawia mnie, gdyby podkręcić jeszcze goryczkę piołunem? Piwo stało by się jeszcze bardziej ściągające, zalegające. Taki produkt „tylko dla orłów”…    

wtorek, 27 stycznia 2015

Piwa z chmielu się nie zrobi…



Wiem, że już kilka osób wypowiadało się w tej kwestii, ale i ja odczuwam imperatyw dorzucenia swoich, przysłowiowych „trzech groszy” w tejże materii. Osobom „siedzącym w temacie”, tekst może wydać się zlepkiem „oczywistych oczywistości”, zatem dalsza lektura może być potencjalną stratą czasu. Wpis ten napisałem bardziej z myślą o ludziach, którzy dopiero zaczynają przygodę z piwem, chcącym nieco bardziej zagłębić się w piwną tematykę.

Jakiś czas temu napisałem felieton o piwnych fetyszach, w którym jednym z owych fetyszy był chmiel. Poświęca się bowiem często wiele uwagi temu surowcowi, pomijając inne, mające o wiele większe znaczenie przy wyrobie piwa. Co ciekawe, najwięcej o chmielu i goryczce przeczytać można na etykietach piw skąpo chmielonych. Jak to się mówi: „krowa, która dużo ryczy, daje mało mleka”…

Wiele osób wyraża pogląd, że piwo robi się z chmielu. Kolokwialnie rzecz ujmując, jest o wierutna bzdura. To stwierdzenie jest tak samo prawdziwe, jak to, że kotlet schabowy przyrządza się z panierki. Chmiel w piwie pełni funkcję przyprawy i jego udział w porównaniu do innych składników w procesie wyrobu piwa jest symboliczny. Co więcej, chmiel do powszechnego użytku w piwowarstwie wszedł w okresie XV-XVI wieku. Wcześniej stosowano przeróżne mieszanki ziół (gruit), których działanie na organizm ludzki było niejednokrotnie pobudzające, halucynogenne i potęgujące działanie etanolu. Sukces chmielu polegał na tym, że działa on uspokajająco, był tańszy od owych ziół, które sprzedawano na podstawie przywileju władcy i kazano sobie za nie sporo płacić. Ponadto, chmiel posiada pewne działanie konserwujące i piwa chmielone cieszyły się dłuższą trwałością od gruitu (piwa niechmielonego). Jak zatem widać, skoro dawniej radzono sobie bez chmielu, to, hipotetycznie, i dziś dano by sobie i bez niego radę. Co zatem jest o wiele ważniejsze niż humulus lupulus? Oto „piwne trio”, bez którego ani rusz.

Słód
Słodem nazywa się skiełkowane ziarno – najczęściej jęczmienia browarnego, ale mogą to być inne zboża (pszenica, żyto, owies, gryka). Zboże słoduje się po to, aby aktywować w nim enzymy rozkładające skrobię. Zesłodowane ziarno śrutuje się, po czym wrzuca je się do określonej ilości wody i zaciera je. Proces zacierania polega na tym, że w określonej temperaturze enzymy – amylazy – rozkładają skrobię na cukry prostsze, które będą stanowić pożywienie dla drożdży (nieco więcej o procesie wyrobu piwa krok po kroku pisałem w tym wpisie). W  procesie fermentacji alkoholowej rozpuszczone w wodzie cukry pochodzące ze słodu, zostaną przez drożdże zamienione na alkohol etylowy i dwutlenek węgla. Słód poza cukrami fermentowalnymi, daje także te niefermentowalne, które odpowiadają za charakterystyczny smak tego napoju, nadaje piwu barwę, a także dostarcza białek, dzięki którym na piwie formuje się piana. Więcej o pianie pisałem w tym tekście. Ogół użytych słodów w danym piwie to zasyp. Rodzaj użytego ziarna determinuje smak oraz kolor, z kolei ilość surowca – moc gotowego piwa.


Woda
To, obok słodu, kolejny niezbędny surowiec piwowarski, często niedoceniany. Jej skład mineralny ma wpływ na zacieranie, fermentację czy smak gotowego piwa. Są piwa, do wyrobu których z zasady używa się miękkiej wody (pilzner, alt, koelsch), istnieją też predestynowane do warzenia z użyciem wody twardej – IPA, piwo grodziskie. Browary i piwowarzy domowi często modyfikują skład wody, z której korzystają, aby dostosować ją do własnych potrzeb. Jak już wspomniałem, woda potrzebna jest po to, aby rozpuściły się w niej cukry oraz enzymy zawarte w słodzie. Tak powstaje zacier, w którym skrobia rozkładana jest na prostsze cukry. Woda jest także potrzebna drożdżom jako środowisko ich życia. Dobrym przykładem jest miód – sam jest cukrem i nic go „nie ruszy” (nie przefermentuje), ale jeśli rozpuścimy go w wodzie – powstanie miód pitny. Sok z owoców często fermentuje samoistnie, bowiem na owocach znajdują się zarodniki drożdży lub na skutek przedostania się do niego drożdży z powietrza. Aby wydobyć fermentowany cukier z ziarna zboża trzeba wykonać kilka dodatkowych kroków – słodowanie, śrutowanie i zacieranie, woda wykorzystywana jest nie tylko przy wyrobie brzeczki, ale także do mycia sprzętu, chłodzenia brzeczki, po zakończonym gotowaniu i chmieleniu. Średnio na litra piwa zużywa się co najmniej kilka litrów wody. Woda potrzebna jest nie tylko do wyrobu napojów alkoholowych, ale także do zrobienia zakwasu czy ukiszenia ogórków.


Drożdże
Mówi się, że „piwowar robi brzeczkę, a drożdże robią piwo”. Porzekadło to bardzo trafnie ilustruje podział ról w tej sztafecie, której celem jest piwo. Drożdże w tym przedsięwzięciu jakim jest piwowarstwo są warunkiem niezbędnym. To te mikroskopijne grzybki biorą na siebie ciężar przemiany cukrów zawartych w brzeczce w alkohol etylowy i dwutlenek węgla. Zadaniem piwowara jest naszykować brzeczkę, napowietrzyć ją, zadbać o to, by zaszczepić zdrowe i żywotne drożdże oraz o czystość w miejscu, gdzie brzeczka będzie fermentować, aby nie wdarli się do niej „pasażerowie na gapę” – inne niepożądane drobnoustroje, które mogą zepsuć nastaw. Drożdże zadane do brzeczki najpierw wykorzystują rozpuszczony w niej tlen i namnażają się, a gdy tlen się skończy – przechodzą na „tryb beztlenowy” i rozpoczynają fermentację alkoholową. Warto dodać, że drożdże piwowarskie mają, w zależności od szczepu, różną tolerancję na alkohol. To dzięki ich pracy piwa w stylu wezien zawdzięczają swój bananowo-goździkowy aromat, piwa belgijskie cechują się nutami owocowo-przyprawowymi, etc. Drożdże są pracowite, ale jeśli coś im się w brzeczce nie spodoba (tak zwany stressing) to zaczną grymasić i mogą nastręczyć problemów w postaci przerwania fermentacji, niepożądanych aromatów (a nawet bardzo nieprzyjemnych, takich jak siarkowodór), etc. Bardzo ciekawie „drożdżowe fochy” opisał autor bloga „Piwny Rap” (link).  


Reasumując, tym wpisem chciałem dowieść, że twierdzenie według którego piwo robione jest z chmielu jest nieprawdziwe, bowiem jego udział w całym procesie wyrobu piwa jest najmniejszy i przede wszystkim ogranicza się do walorów goryczkowych i smakowych tej rośliny oraz jej właściwości bakteriostatycznych. Trudno mi sobie wyobrazić nawet jakby miało wyglądać takie piwo z chmielu, bowiem jedyne, co przychodzi mi do głowy to napar w stylu herbaty. Na sam koniec, chciałbym przytoczyć przykład domowego piwa. Do uwarzenia 20 litrowej warki najczęściej potrzebne jest około 3-6 kilogramów słodu – w zależności od mocy piwa, jaką chcemy otrzymać. Potrzebne jest kilkadziesiąt litrów wody – straty przy filtracji, gotowaniu, a także spore jej zużycie przy chłodzeniu brzeczki chłodnicą zanurzeniową i myciu sprzętu przed i po warzeniu. Drożdży dodaje się relatywnie niewiele, jednak namnożą się one w brzeczce, no i wykonają najważniejszy etap pracy przy wyrobie piwa. Chmielu daje się w zależności od receptury od 20-200g (górna granica tyczy się bardzo mocno goryczkowych piw). Jak zatem widać, chmiel na pewno nie jest bez znaczenia przy wyrobie piwa, ale zdecydowanie nie jest warunkiem koniecznym do powstania tego napoju, zwłaszcza że patrząc z historycznej perspektywy w porównaniu z innymi roślinami (bluszcz, piołun, jałowiec, krwawnik, itd.), jego kariera w piwowarstwie jest relatywnie krótka.

wtorek, 20 stycznia 2015

„Szpieg z krainy bluszczowców”



Ci, którzy śledzą tego bloga już od jakiegoś czasu, wiedzą doskonale o tym, że piwowarskie eksperymenty z niecodziennymi dodatkami bardzo mnie interesują. Od samego początku, gdy tylko dowiedziałem się, że to piwo powstanie, wiedziałem, że wrażenia z jego degustacji trafią na „No to… po piwku!”.

Bluszcz pospolity to roślina powszechnie występująca w naszym klimacie. Często jest sadzona dla celów ozdobnych, ale odnajduje ona także zastosowanie w ziołolecznictwie (przede wszystkim z uwagi na działanie wykrztuśne i przeciwzapalne wywaru z liści tej rośliny), wyciągi na bazie bluszczu stosuje się przy produkcji wyrobów kosmetycznych, doceniają go pszczelarze z uwagi na jego właściwości miododajne, etc. Dawniej często sięgano po bluszcz jako przyprawę do piwa z uwagi na goryczkowy smak tej rośliny. Z czasem, miejsce tego pnącza zastąpił chmiel, który nomen omen też jest rośliną pnącą.

W ramach swoich eksperymentów, warszawski browar – Browar Bazyliszek – postanowił sięgnąć po ten dodatek przy jednym ze swoich najnowszych piw. Trzeba przyznać, że ostatnio ekipa tego browaru nie próżnuje i obok swojego piwa bluszczowego, wypuściła na rynek inne wypusty takie jak: „Pekin” – ryżowe IPA, „Rafineria” – RIS, a także sour ale z dodakiem malin – „W malinowym chrusniaku”.

„Szpieg z krainy bluszczowców” to, według producenta, bluszczowe zielone ale. Jego ekstrakt początkowy wynosi 15,2% wag., zawartość alkoholu tego ejla plasuje się na poziomie 5,6% obj. Do jego uwarzenia użyto jasnych słodów: pale ale i pszenicznego, międzynarodowej mieszanki chmieli: Magnum, Centennial, Fuggles, Citra i Cascade. Goryczka według producenta deklarowana jest na poziomie 32 IBU. Poza chmielem, piwo przyprawiono liśćmi bluszczu pospolitego (użytych także na etapie cichej fermentacji) i czarnym pieprzem. Do jego fermentacji wykorzystano drożdże Wyeast 1098 British Ale. Generalnie, podoba mi się nazwa tego piwa, przywołując wspomnienia związane z postaciami z kreskówki, którą oglądałem będąc dzieckiem – i pewnie nie byłem wyjątkiem – czyli „szpiegów z krainy deszczowców” (a zwłaszcza niejakiego don Pedro). Owa bajka nosiła tytuł „Porwanie Baltazara Gąbki”. Dziwnym trafem, nie czytałem książki Stanisława Pagaczewskiego, której ekranizacją był ów serial.

Już po przelaniu do szkła widać, że mamy do czynienia z wypustem innym niż wszystkie. Barwa tego piwa jest w pewnej części zielona, ale to nie jest taka zieleń znana z piw warzonych w browarze w Raciborzu czy Witnicy. Jest to raczej zgniła zieleń, tudzież mieszanka zieleni i brązu. Szczerze, wygląda niezbyt apetycznie, zwłaszcza jeśli piwo podać komuś, kto przez większość życia lubował się w idealnie klarownych lagerach. Kolor tego piwa najbardziej kojarzy mi się z brudną wodą po myciu podłogi. Piana minimalna. Wziąłem specjalnie drugie naczynie i nalewałem z wysoka, aby zobaczyć czy cokolwiek uda mi się wskórać w tej materii, bowiem przy nalaniu pierwszej próbki, piana nie utworzyła się. Nawet przy agresywnym nalewaniu, wysokość piany wynosi maksymalnie 1,5 centymetra nad powierzchnią piwa. Tak sprawa wygląda jeżeli chodzi o aspekty wizualne tego piwa, a co z innymi wrażeniami? Zapach jest bardzo „zielony”. Wyraźnie czuć akcent chmielowy, bardzo rozbudowany, oraz wyczuwalna jest nuta czegoś jeszcze – ziołowa, ziemista, dobrze wyeksponowana. Słodowość bardzo wycofana. Brak akcentów pochodnych od drożdży. Aromat przyjemny, zwłaszcza jeśli porównać go z barwą. Zachęca, by posmakować tego trunku. W smaku, słodowość szybko zostaje zastąpiona przez aromaty ziołowe – czuć chmiel (jego obecność przejawia się bardziej ziołowym europejskim sznytem niż jankeską owocowością czy żywicznością), a także wyraźnie wyczuwalny jest ekstra składnik tego piwa. Nigdy wcześniej nie miałem styczności z bluszczem. Nadaje on także ziołowości, lekkiej łodygowości z nutami mięty i czarnej herbaty, jednak nie jest ona tak ściągająca jak w przypadku piołunu. Ogólnie, goryczka w tym piwie jest niska, ziemista i bardzo ziołowa, całkiem przyjemna, a obecność bluszczu szczególnie wyraźnie można wyczuć na finiszu, bowiem pozostawia ona wyraźny posmak, który jest nawet lekko zalegający. Brak w nim wad w postaci DMS czy innych niepożądanych aromatów. Wysycenie tego piwa jest niskie, w kierunku średniego.  


Podsumowując, jest to piwo bardzo specyficzne, co wyraźnie widać już od pierwszych chwil po otwarciu butelki, gdy przelewa się je do szkła. Aspekty wizualne tego piwa pozostawiam indywidualnej ocenie, bowiem ktoś kto sięga często po wypusty rzemieślnicze wie, że brak klarowności w piwie niczym złym nie jest. Z kolei, miłośnicy europlagerów mogliby mieć w tej kwestii zdanie zgoła odmienne. „Szpieg” ładnie pachnie i pomimo tego, że jego aromat jest specyficzny, zachęca on, a nie zniechęca, by go skosztować. Z resztą, bądźmy szczerzy, skoro już ktoś decyduje się użyć jakiś dodatek, to dobrze, gdy jego obecność w napoju jest wyeksponowana. Dodawanie symbolicznych ilości tylko po to, by chwalić się tym na etykiecie, mija się z celem. Smak tego piwa też potwierdza jego nietuzinkowość. Pisząc nietuzinkowość mam na myśli niecodzienny charakter tego piwa. To piwo jest dobre, bardzo pijalne, posiada wyraźny ziołowy smak i nie jest częścią wyścigu o najwyższe IBU w kraju. To się chwali. Jest tez bardzo odmienne od „kratowego mainstreamu” i, póki co, to jedyny taki komercyjny wypust w naszym kraju. Nie jest to piwo dla każdego i najlepiej, gdy każdy z Was spotka się ze „Szpiegiem z krainy bluszczowców” jeśli trafi się taka okazja. Na pewno jest to piwo udane, pozbawione wad, a przy okazji wnoszące coś innego na polski rynek piwny niż wypust chmielony na potęgę amerykańskim chmielem. Na pewno jest to bardzo ciekawy pomysł i piwo, które zapadnie na długo w pamięć.  

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Arctic Ale czyli co łączy piwo i wyprawy polarne?

Na pierwsze informacje na temat tego piwa trafiłem podczas poszukiwań materiałów do cyklu o piwach historycznych. Pomysł zapisałem w moim magicznym kajecie i po prawie roku, postanowiłem do tego tematu powrócić.

Cała historia bierze swój poczatek w roku 1845, kiedy to na rozkaz Królowej Wiktorii, sir John Franklin wyruszył na czele ekspedycji badawczej, składającej się z dwóch statków („Terror" i „Erebus"), by zbadać szlak wodny na północ od Kanady, nazywany „północno-zachodnim przejściem”. Niestety, wyprawa ta zakończyła się  niepowodzeniem, bowiem statki utknęły uwięzione w okowach lodu, a jak się później okazało – jedzenie w puszkach, w które była zaopatrzona wyprawa dowodzona przez sir Franklina, było zatrute ołowiem i jeśli nie mróz, to owo skażenie mogły być przyczyną śmierci uczestników tej misji.



Źródło: Wikipedia

W następnych latach zorganizowano wiele ekspedycji, których celem było między innymi ustalenie, co stało się z nieudaną wyprawą sir Franklina. Z punktu widzenia tego artykułu, najbardziej interesuje nas ta z 1852 roku, dowodzona przez sir Edwarda Belchera. W skład wyprawy wchodziło 5 statków („Pioneer”, „Reoslute”, „Assistance”, „Intrepid” i „North Star”). Owe 5 okrętów Royal Navy rozpoczęło swoją misję wiosną 1852 roku. Jak wiadomo, przygotowania do takich wypraw zaczynano na kilka miesięcy przed ich rozpoczęciem i nie inaczej było w tym przypadku. Władze brytyjskie i sam dowódca wyprawy arktycznej – sir Belcher – zwróciły się w 1851 roku do browarów z miejscowości Burton upon Trent z prośbą o uwarzenie mocnego i bogatego w wartości odżywcze piwa, w które zaopatrzono by marynarzy biorących udział w ekspedycji. W założeniu piwo miało nie zamarzać w niskich temperaturach, a także chronić marynarzy przed szkorbutem (w tamtych czasach wierzono, że piwo chroni przed tą chorobą).

Wybór Burton upon Trent nie był przypadkowy, bowiem było to miasto słynące ze swoich mocnych piw (Burton Ale, o którym więcej pisałem w tym wpisie). Od XVIII wieku piwa z Burton były eksportowane do Rosji, bowiem Rosjanie cenili je za smak oraz ich moc, co szczególnie doceniano podczas srogich, rosyjskich zim. Początek XIX wieku sprawił jednak, że handel z Rosją zaczął się załamywać na skutek blokady kontynentalnej, wprowadzonej przez Napoleona Bonaparte (trwającej w latach 1806-1812), a także z uwagi na wysokie cła na angielskie piwo, które Rosja wprowadziła w 1822 roku. Jeszcze inną bolączką piwowarów z Burton był fakt, że konsumenci na wyspach brytyjskich zaczęli skłaniać się ku jaśniejszym, lżejszym i bardziej chmielonym piwom, zatem taka propozycja od strony brytyjskich władz była wodą na ich młyn.

Kontrakt na dostawy piwa na potrzeby wyprawy arktycznej sir Belchera (admirała Royal Navy) został podpisany z browarem Samuel Allsopp And Sons. Samo piwo nazwano „Allsopp’s Arctic Ale”. Było to piwo, które piwosze z kontynentu określiliby jako barley wine, natomiast wyspiarze snuliby spór o to, czy było to barley wine, czy old ale. Piwo to określano jako brązowe w barwie, mocne, pożywne, doceniane przede wszystkim przez chorych członków załogi. Sami marynarze owej wyprawy nazywali je błogosławieństwem i ponoć bardzo rozgniewał ich fakt, gdy dowiedzieli się, że w dostawie aprowizacji z ich ojczyzny, która miała miejsce w drodze powrotnej do Anglii, zabrakło piwa z Burton. Pierwsze oznaki zamarzania piwa pojawiały się w temperaturze -11 st. C. Jak relacjonowali marynarze, nawet jeśli piwo częściowo zamarzło, w żaden sposób nie wpływało to negatywnie na jego smak. Trunek ten miały cechować posmaki winne i orzechowe. Nie znamy parametrów owego piwa, ale najprawdopodobniej jego ekstrakt początkowy wynosił około 25-30 stopni Ballinga, a zawartość alkoholu na pewno przekraczała 10% objętościowo. Z owej ekspedycji w 1854 roku powrócił tylko jeden statek – „North Star”.

W roku 1857 browar Samuel Allsopp And Sons po raz kolejny uwarzył Arctic Ale na potrzeby kolejnej misji, która miała ustalić losy nieudanej wyprawy sir Johna Franklina. Dowódcą owej wyprawy był kapitan Francis Leopold McClintock, który wyruszył na pokładzie statku „Fox” w rejon „północno-zachodniego przejścia”. W ramach tej ekspedycji udało się odnaleźć zapiski z przebiegu nieudanej misji z roku 1845.

Po raz kolejny Arctic Ale zostało uwarzone na potrzeby wyprawy polarnej, która odbyła się w 1875 roku. Na czele tej ekspedycji stanął sir George Nares, a jej celem było zdobycie bieguna północnego. W skład misji wchodziły dwa statki: „Alert” i „Discovery”. Niestety, załodze tej ekspedycji udało się dotrzeć do 83 stopnia szerokości geograficznej północnej, czyli do celu zabrakło około 750 kilometrów. Co ciekawe, do naszych czasów przetrwało kilka butelek piwa uwarzonego na potrzeby owej ekspedycji, z których jedna w 1961 roku została poddana dokładnej analizie w londyńskim Institute Of Brewing And Distilling. Pojedyncze egzemplarze znajdują się w rękach kolekcjonerów starych piw z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Piwo to porównuje się do madery, opisywane jest ono jako ciemnobrązowe, o wyraźnym winnym aromacie. Jego ekstrakt początkowy wynosił 29,3 stopni Ballinga (OG: 1126), poziom odfermentowania tego piwa wynosił 65,96%, zawartość alkoholu –  9,65% obj. Jako barwa wyniosła 156 EBC, a goryczka ponad 50 IBU. Piwo to było pite przez kilku piwnych koneserów z Wielkiej Brytanii (w tym Rona Pattinsona i Martyna Cornella) ponad 130 lat od jego uwarzenia i nadal było zdatne do picia i cechowało się bardzo złożonym aromatem (nuty winne, orzechowe, czekoladowe, spora doza owocowości – wiśnie, gruszki).



 Źródło: Ron Pattinson

Arctic Ale warzono okazjonalnie nawet jeszcze w II połowie XX wieku. W roku 1935 browar Samuel Allsopp’s And Sons połączył się z sąsiadującym Ind Coope tworząc Ind Coope And Allsopp Ltd, a w 1959 roku usunięto słowo „Allsopp” z nazwy tego podmiotu. Z czasem, budynki dawnego browaru Smauel Allsopp’s And Sons przerobiono na biurowce, bowiem zaprzestano w nich działalności browarniczej. Podobno w piwnicach znaleziono jeszcze wiele tuzinów butelek „Allsopp’s Arctic Ale” z 1875 roku, ale być może to tylko miejska legenda.

Wracając do kolejnych warek Arctic Ale, uwarzono je między innymi w latach: 1937, 1951,1952,1953, 1956 i 1965. Późniejsze wersje tego piwa znacznie odbiegały od jego pierwowzoru z XIX wieku, bowiem ich ekstrakt początkowy był o jedną trzecią niższy, a co za tym idzie, zawartość alkoholu wynosiła około 7,5-8% ABV. Ponadto, poziom odfermentowania tych piw wynosił nie 65%, a około 75%, przez co na pewno znacznie straciły one względem swoich poprzedników. Dwudziestowieczne wersje Arctic Ale były też jaśniejsze (kolor piwa z 1875 zgodnie ze skalą EBC wynosił 156, a tych z XX wieku - 95).   

Bibliografia:

Ron Pattinson, „Shut Up About Barclay Perkins”:

http://barclayperkins.blogspot.com/search/label/Arctic%20Ale,

Martyn Cornell, „Zythophile”: https://zythophile.wordpress.com/tag/arctic-ale/,

Amahl Turczyn-Scheppah: „Seasonal Brews: A Tale Of Arctic Ale”, w: „Zymurgy” November/December 2006.