UWAGA!

Strona, z uwagi na publikowane na niej treści, przeznaczona jest wyłącznie dla osób pełnoletnich.

czwartek, 26 stycznia 2017

Kalja – tradycyjne fińskie piwo codzienne

Jeżeli jesteś piwoszem i usłyszysz padającą gdzieś nazwę „Finlandia”, wtedy pewnie pierwszym skojarzeniem przychodzącym Tobie do głowy jest sahti. I słusznie, bo to ichni „piwowarski skarb”. Warto jednak wiedzieć, że jest jeszcze jeden tradycyjny, fiński napitek, który zwie się „kalja”. Jest on o tyle ciekawy, że bardzo mocno wpisuje się w kanon, nazwijmy go roboczo, „piw pierwotnych”, czyli takich wyrabianych z ciasta chlebowego lub mąki. Do tej grupy zaliczały się piwa warzone w Mezopotamii i Starożytnym Egipcie, napojami na tę modlę są również kwas chlebowy, boza, litewskie piwo zwane „keptinis alus” (dosłownie – „piwo pieczone”) czy niektóre tradycyjne piwa afrykańskie. Jako ciekawostkę podam jeszcze, że pośród antropologów i historyków toczy się akademicki spór o to, co było pierwsze – piwo czy chleb? Brak twardych danych daje szerokie pole do snucia hipotez. Jeśli będziecie zainteresowani – chętnie rozwinę ten temat w, bliższej lub dalszej, przyszłości. A teraz, przejdźmy do meritum.

Kalja, w odróżnieniu od sahti, nie powstało na bazie słodu jęczmiennego, ale ze słodu żytniego lub mąki żytniej (w zależności od regionu stosowano także domieszkę słodowanego jęczmienia oraz owsa). Współcześnie słód wyparł cukier, a fermentację spontaniczną – drożdże piekarskie. Źródła pisane podają, że tradycja jego wyrobu sięga wstecz do IX wieku, a zapewne jest ona o wiele dłuższa. Napitek ten, jako pity przez zwykły lud, nie jest mocno udokumentowany. Kolejną różnicą jest moc gotowego trunku – kalja jest znacznie słabsze niż sahti. Sahti często pijano podczas rozmaitych uroczystości, a kalja było napojem przeznaczonym do codziennej konsumpcji, podobnie jak podpiwek, kwas chlebowy czy szwedzkie „svagdricka”. Wyjątkiem były wschodnie ziemie zamieszkiwane przez Finów, na których sahti nie było szczególnie znane, a kalja było głównym napitkiem. Wyrabiano tam wersję tego napoju na specjalne okazje, która była mocniejsza i poddawana filtracji.

Początkowa faza procesu produkcji wyglądała następująco: wodę mieszano z przetworzonym zbożem (słodowanym i nie poddanym temu procesowi) i uzyskiwano coś na kształt owsianki, którą podgrzewano na wolnym ogniu, albo opiekano w piecu, przez co zachodziła w niej konwersja skrobi na cukry prostsze. Proces ten zwano „słodzeniem”. Trwał od kilku do kilkunastu godzin.  Sporadycznie masę przyprawiano jałowcem lub chmielem. Alternatywnie – przyprawy wrzucano do kadzi fermentacyjnej, jednak najczęściej nie sięgano po nie wcale. Następnie – w zależności od region – postępowano na trzy sposoby:

·       na zachodzie Finlandii najczęściej ugotowaną „brzeczkę” (wymieszaną wodę z mąką) przenoszono do kadzi fermentacyjnej, do której dodawano drożdże, gdy temperatura zaczynu była odpowiednia. Drożdże dodawano albo rozpuszczone w wodzie, albo nie zadawano ich wcale, a czekano aż nastąpi fermentacja spontaniczna. Czasem pozostawiano nastaw, przez co część stała opadała na dno, a odbierano tylko płyn znad osadu do naczynia, w którym przeprowadzano fermentację. Zdarzało się też, że mieszaniny mąki z wodą nie poddawano gotowaniu. Aby przyspieszyć fermentację dodawano kawałki chleba pieczonego na zakwasie. W ten sposób uzyskiwano niskoalkoholowy napój o kwaśnym posmaku, którego celem miało być przede wszystkim gaszenie pragnienia, a nie upajanie się nim. Nieraz, gdy zabrakło sahti, sięgano po jego „ubogiego krewnego” hołdując zasadzie: „na bezrybiu i rak ryba”. W tym regionie standardowy był dodatek słodowanego ziarna przynajmniej w ilości 1/3 całości użytego zboża. Na wschodzie stosowano go mniej, a występowały także wersje wyrabiane z samej mąki z niesłodowanego zboża – „jauhokalja”.
·       druga metoda (typowa dla wschodnich regionów Finlandii) polegała na gotowaniu masy powstałej z wymieszania mąki z wodą do momentu, aż ta zaczęła brązowieć, po czym przenoszono ją do zbiornika fermentacyjnego, w którym rozcieńczano ją poprzez dolanie odpowiedniej ilości wody, a następnie dodawano drożdże lub kawałki ciemnego chleba na zakwasie.
·       trzeci sposób był także typowy dla wschodniej części tego kraju, a polegał na tym, że mieszankę wody z mąką trzymano w piecu do jej zgęstnienia, po czym formowano z tej gęstej masy bochenek chleba, który podpiekano. Upieczony bochen umieszczano na dnie kadzi, które wyścielone było słomą i dodawano potrzebną ilość wody. Całość zostawiano na kilka dni, podczas których dochodziło do infuzji oraz następowała spontaniczna fermentacja – drożdży nie dodawano. Czasami jako startera używano zakwasu lub osadu z poprzedniego nastawu. W czasach nowożytnych niedobory zboża, spowodowane dla przykładu nieurodzajem, uzupełniano ziemniakami.

Często stosowaną praktyką było odbieranie części płynnej i ponowne zalewanie osadu wodą. Powtórne nalanie stosowano jednokrotnie lub do kilku razy. Do dziś w Finlandii funkcjonuje powiedzenie: „kalja z piątego napełnienia”, które oznacza coś taniego i bezużytecznego. Napój ten pito świeży, częstokroć w pierwszych dwóch dniach po rozpoczęciu się fermentacji. Z zachowanych źródeł wiadomo, że posiadał słodko-kwaśny smak lub kwaśny i cierpki.

Mianem „kalja” określano także napój z wysłodzin po sahti, lekki napój alkoholowy wyrabiany z oskoły (soku brzozowego) – popularny wśród Szwedów zamieszkujących tereny dzisiejszej Finlandii („mahlakalja”) oraz z mieszanki słodu i jagód jałowca („katajakalja”) popularny przede wszystkim w Karelii i wyspach w okolicach miasta Turku. Innymi określeniami tego napoju były „taari” i „vaassa” (od rosyjskiego słowa „kwas”).   

Współcześni Finowie sięgają chętnie po trunek pity przez ich przodków, choć uległ on znacznej przemianie na przełomie wieków. W powszechnej świadomości, pomimo niewielkiej zawartości etanolu, uważa się go za napój bezalkoholowy i można pić go między innymi na stołówkach szkolnych. W 2009 roku głośna była sprawa, gdy w jednej z fińskich szkół uczniowie urządzili sobie konkurs, który z nich wypije jak więcej szklanek kalja. Problem pojawił się, gdy uczestnicy zabawy zaczęli zdradzać wyraźne symptomy upojenia alkoholowego, a jeden z nich zaczął skarżyć się na nudności. Po zabraniu go do szpitala okazało się, że stężenie alkoholu etylowego w jego krwi wynosiło – 1 promil!

Na podstawie:



Fot.: Wikipedia

niedziela, 22 stycznia 2017

Bayerische Weissbier, czyli białe piwo bawarskie dawniej i dziś

Przyjęło się, że tradycyjne bawarskie piwa pszeniczne nazywane są „Weizen” (pszeniczne) lub „Weissbier” (piwo białe). Stosowanie tych obydwu nazw jako synonimy jest bardzo głęboko zakorzenione w powszechnej świadomości, jednak jeśli zajrzeć do starych podręczników piwowarskich, to okazuje się, że ta kwestia nie była wcale taka oczywista jeszcze dwa wieki temu, ponieważ piwo pszeniczne i piwo białe były dwoma zupełnie innymi napitkami (posługując się nomenklaturą matematyczną – dwa powyższe zbiory elementów posiadały także dużą „część wspólną”).

Współczesne wersje jasnego piwa pszenicznego z Bawarii posiadają 11-13% ekstraktu początkowego, są napojami lekko chmielonymi, aby chmielowość nie przykryła w nich, tak typowych dla tej grupy piw, nut nadanych przez drożdże – owocowych estrów i przyprawowych fenoli.

Andreas Krenmair podaje na swoim blogu informację, jakoby początki bawarskiemu Weissbier miało dać pochodzące z niedalekich Czech piwo białe (bílé pivo), które smakowało nie tylko Czechom, ale i Bawarczykom. Owe piwo było napojem codziennym i najbardziej powszechnym w Czechach. Jego zasyp stanowił w większości słód pszeniczny, a od 1750 roku – wyłącznie jęczmienny. Było to piwo górnej fermentacji, które warzono przez cały rok z uwagi na wysoką temperaturę jego fermentacji. Nazywano je także „błogosławionym”, gdyż – jak podaje Gabierla Bašarova – „miało czynić człowieka pulchnym, wzdymać brzuch i powodować wiatry, a przez to mniej upajało”. Wielkim miłośnikiem tego rodzaju piwa był austriacki cesarz Ferdynand i Habsburg (1503-1564), który kazał sprowadzić na swój dwór czeskich piwowarów wraz z czeladnikami, aby ci warzyli dla niego jego ukochany napitek.

Na skutek zmian z bawarskim prawie – zwłaszcza edyktu z 1516 roku – użycie pszenicy do celów piwowarskich zostało prawnie zakazane w tym księstwie. Początkowo władcy Bawarii trzymali się kurczowo monopolu na wyrób piw pszenicznych, czasem odstępowali go w zamian za wymierne profity finansowe z tego tytułu (np.: rodzinie Degenbergów w latach 1520-1602), które w latach świetności piw pszenicznych stanowiły nawet do 30% przychodów książęcego skarbca. W XIX wieku w końcu odsprzedano prawo do wyrobu piwa Georgowi Schneiderowi i pozwolono mu zabrać drożdże z podupadającego książęcego browaru.  

Dawniej w Niemczech piwa klasyfikowano według barwy na białe – Weissbier i brunatne – Braunbier. Główna różnica tkwiła w sposobie suszenia słodu. Do piw białych słód często suszono na wolnym powietrzu (stąd jego nazwa Luftmalz), a słody do produkcji piw ciemniejszych suszono w wysokich temperaturach. Żadna z tych metod nie była idealna, bowiem w przypadku suszenia słodu w wysokich temperaturach, zwłaszcza przed wynalezieniem termometru trudno było kontrolować ten proces i uzyskiwać powtarzalne efekty. Z kolei jeżeli chodzi o słód suszony zimnym powietrzem, nie nadawał się on do długiego przechowywania, bo był podatny na pleśnienie. Różnic między tymi dwoma rodzajami piw było więcej. Piwa białe były z reguły słabsze, mniej chmielone i mętne. Piwa brunatne jako sowiciej chmielone i mocniejsze, lepiej znosiły leżakowanie, podczas gdy białe pito świeże.

Friedrich Meyer w swojej książce z 1830 roku pt.: „Die bayerische Bierbrauerei oder die Brauerei der braunen Biere und des weißen Gerstenbieres[…]” podaje, że białe piwa bawarskie warzono ze słodów jęczmiennych, które albo suszono zimnym powietrzem lub ogrzanym, ale o relatywnie niskiej temperaturze, by słód nadal posiadał jasną barwę. Była tez różnica między fermentacją piw białych i brązowych. Te pierwsze fermentowano z udziałem drożdży górnej fermentacji, podczas gdy te drugie były piwami dolnej fermentacji. W przytoczonej powyżej książce można przeczytać, że jeżeli pszenica nie była droga można dodać jeden Metze słodu pszenicznego na szefel słodu jęczmiennego, co daje ok. 10% udziału w zasypie. Jak widać – dodatek tego zboża był opcjonalny. Meyer wspomina, że piwo tego rodzaju miało już lata świetności za sobą, za co obwinia samych piwowarów. Jego zdaniem produkcja tego piwa była bardziej opłacalna dla browaru, niż piwa brązowego. Problem z piwem brązowym polegał na tym, że wymagało niskich temperatur i całość produkcji odbywała się w miesiącach zimowych, a piwo sprzedawano w cieplejszych miesiącach. Wymagało to sporych nakładów kapitału, a po wtóre – nie było wiadomo, czy inwestycja się zwróci, bowiem zdarzały się zbyt łagodne zimy, które bardzo szkodziły leżakującemu w piwnicach piwu (np. zima w latach 1845-1846). Dlatego właśnie autor tejże publikacji wymienia piwo białe jako bardziej opłacalne, bowiem nie wymagało tak dużych nakładów inwestycyjnych, bo można je było warzyć przez cały rok, co pozwalało na znacznie dogodniejsze zaplanowanie produkcji. Do tego dochodziła kwestia trwania fermentacji – białe piwa nie były predestynowane do leżakowania i Meyer podkreśla, że można było rozpocząć ich sprzedaż już w 3-4 dni fermentacji, aby konsument otrzymał je możliwie jak najświeższe.  

W innej książce tego autora z 1847 roku – „Die bayerische Bierbrauerei in all ihren Theilen…” – informuje on, że w Bawarii warzono dwa rodzaje piwa białego – pszeniczne i jęczmienne. Zaznacza, że piwo to nie cieszyło się wtedy nazbyt dużą popularnością i pili je biedacy lub ludność wiejska. W tej publikacji 10% słodu pszenicznego w zasypie ma już charakter obligatoryjny, co więcej udział słodowanej pszenicy może być wyższy od wspomnianych 10% w zasypie. Różnica w procesie produkcji słodu do piw białych miała polegać także na tym, że słodom pozwalano dłużej kiełkować niż ziarnu przeznaczonemu do piw brązowych. Pszeniczne piwa białe miałby być warzone tylko i wyłącznie na bazie słodu pszenicznego. Według autora ta wersja piwa białego miała być mniej podatna na zepsucie, niż białe piwo jęczmienne.          

W książce „Handbuch für Bierbrauer”, której autorem jest P. Müller (opublikowano ją w 1854 roku), także znajdziemy informację o tym, że udział słodu pszenicznego w zasypie stanowił ok. 5-8%. Autor ten podaje również, że ekstrakt początkowy piwa białego wynosił w przybliżeniu 10-10,5%.

Obydwoje przywołani wyżej autorzy podają, że ilość użytego chmielu wynosiła ok. 15-25g na każdy kilogram słodu. Całość chmielu wrzucano go gotującej się brzeczki i gotowano w niej przez 45 minut.  

Na sam koniec warto podkreślić, że XIX-wieczne podręczniki często przytaczają recepturę piwa pszenicznego, które określane jest mianem „smacznego” oraz „wyśmienitego”. Rzecz polega na tym, że ów trunek znacznie różnił się od współczesnych wersji Weizenbier. Różnice dotyczą kilku aspektów. Po pierwsze, zasyp słodu pszenicznego – w zależności od receptury – wynosi od 2/3 do całości zasypu. Było to piwo mocne, którego ekstrakt początkowy wynosił ponad 20%; nie szczędzono przy jego wyrobie chmielu, a także doprawiano je imbirem, jałowcem i solą.   

Na podstawie:




Źródło: Wikipedia

poniedziałek, 2 stycznia 2017

10 piw, z którymi będzie mi się kojarzył rok 2016

Tradycją tego bloga stało się rozpoczynanie Nowego Roku od wpisu dotyczącego piw, z którymi będę kojarzyć ledwo co zakończony rok biegły. Nie jest to ranking, ale po prostu zebrane 10 piw, które najbardziej zapamiętałem z całego roku 2016, dlatego ich kolejność poniżej będzie przypadkowa. Kilka uwag i przemyśleń na temat Starego Roku zawarłem w ankiecie, którą wypełniłem dla Jurka z bloga JerryBrewery.pl (link) i nie chcę ich dublować tutaj. W zeszłym roku spotkały mnie też pewne zmiany w życiu o charakterze stricte piwnym – najważniejszą z nich było włączenie mnie do grona redakcyjnego „Piwowara” oraz awans na zastępcę redaktora naczelnego tego kwartalnika, co uważam za duży sukces. Wszedłem też w komitywę z Browarem Okrętowym, która do tej pory zaowocowała czterema piwami. Spełniło się też jedno z moich marzeń i jako piwowar domowy mogłem uwarzyć piwo, które chmieliłem chmielem Tomyskim – uwarzyłem go w sumie 4 warki i każda była chmielona według innego schematu. Miałem także sposobność, aby partycypować jako sędzia w Grodziskim Konkursie Piw Domowych, co uważam za bardzo cenne doświadczenie. Jedynym mankamentem tych wszystkich zmian było wyhamowanie bloga, bo po prostu nie miałem na to czasu, czasem i ochoty po składzie kolejnego numeru „Piwowara”, a także nie chciałem obniżać standardu treści w nowych wpisach tylko w imię „rozhuśtania” statystyk. Zbyt mocno szanuję Was oraz Wasz czas. Mam nadzieję, że w roku 2017 uda mi się częściej publikować nowe wpisy (pomysłów na nie mam kilkadziesiąt). Na pewno będzie mogli też przeczytać nowe artykuły mojego autorstwa na łamach „Piwowara”, do którego pisuję już od dwóch lat. Mam też kilka innych stricte piwnych planów, ale, póki co, nie będę ich ujawniał. Z tego miejsca chciałem Wam życzyć wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, oby to był dobry rok pełen sukcesów, dobrych decyzji, udanych przedsięwzięć i obfitujący we wszelką pomyślność. A teraz przejdźmy do meritum, czyli dziesiątki szczęśliwców.

1.       „Piwo z Grodziska – Edycja Specjalna Piwobranie 2016” (Browar w Grodzisku Wielkopolskim)

Zeszłoroczna wersja okolicznościowa „Piwa z Grodziska” została wzbogacona o herbatę Sencha Earl Grey oraz chmiel Citra. Wiele osób zastanawiało się „czy z tej mąki wyjdzie chleb”? I… wyszedł z niej bardzo dobry wypiek. Piwo było lekkie, rześkie i bardzo owocowe w smaku i aromacie. Herbata stanowiła bardzo udane dopełnienie całości, a nie gwóźdź do trumny w postaci całkowitego zdominowania aromatu. W smaku i aromacie wyczuwalne były nuty owocowe pochodzące od użytej odmiany chmielu oraz rodzaju zastosowanej herbaty. Piwo bardzo dobrze sprawdziło się w warunkach pogodowych, które towarzyszyły pierwszym dniom Piwobrania. Gasiło pragnienie, a dzięki jego lekkości można było je pić bez obaw o skutki uboczne w postaci szmeru w głowie i mrowienia w palcach. Jego zaletą była także atrakcyjna cena i szeroka dostepność.

2.       „Pils Tomyski” (Browar Nepomucen)

Dla jednych pils to nuda, inni uważają ten styl za klasykę wartą estymy i docenienia (należę do tej drugiej grupy). Jako osoba zainteresowana burzliwą historią chmielu Tomyskiego, nie mogłem przejść obojętnie obok tego piwa. Piils ten nie był single hopem, gdyż zbiory były bardzo skromne (chmiel ten jest dopiero namnażany), jednak zwłaszcza chmielenie na zimno dało wyczuwalne aromaty typowe dla tej odmiany (podobny efekt uzyskałem w jednej z domowych warek, którą także poddałem temu zabiegowi). Pilzner spod ręki Jacka Domagalskiego okazał się bardzo smaczny, z nutami słodowymi typowymi dla tego rodzaju piwa i akcentami chmielowymi (kwiatowo-ziołowymi z lekką nutą jaśminu). Nie mogę się doczekać, wersji, gdy chmielu będzie na tyle dużo, że będzie go można szczodrzej sypnąć do kadzi warzelnej i tanku leżakowego. Efekt na pewno będzie jeszcze lepszy.    

3.       „To Yonug To Be Herod 2016” (Browar Artezan)

Bardzo smakowała mi zeszłoroczna wersja tego piwa, jednak piłem ją już w 2016 roku. Piwo smakowało jak gorzka czekolada z dodatkiem skórki pomarańczy. Tegoroczna edycja, wzbogacona o nasiona fasoli tonka, okazała się „strzałem w dziesiątkę” i zdeklasowała poprzedniczkę. W piwie mamy – poza czekoladą i nutą pomarańczy – wyraźne aromaty wanilii i marcepana. Trunek bardzo dobrze komponujący się ze świątecznymi piernikami, wybitnie deserowy i jednocześnie bardzo zdradliwy, bo pomimo 8% alk. obj., w ogóle nie czuć w nim alkoholu, nawet w miarę ogrzewania się piwa w szkle. Istna pralinka w płynie! Jeśli będziecie widzieć je na półkach sklepowych – nie zastanawiajcie się, bo drugiej okazji może już nie być (mnie tak ominęło Imperium Prunum).

4.        „Projekt Piwoteka White Chocolate Ale” (Browar Piwoteka/Antybrowar)

Pozostajemy w klimacie piw deserowych. Laktoza i ziarna kakaowca to dodatki kojarzone z ciemnymi piwami, jednak łódzkie browary postanowiły wykorzystać je w piwie typu American Pale Ale. Moim zdaniem osiągnięto zamierzony efekt. Piwo posiadało wyraźny mleczno-kakaowy smak z majaczącymi w tle nutami amerykańskich chmieli. W efekcie białą czekoladę dopełniały cytrusy i nuty żywiczne tworząc intrygującą całość. Ze wszystkich tegorocznych piw, za które brała się Piwoteka, to właśnie był mój numer jeden. Pomimo wyraźnej słodyczy, trunek był bardzo pijalny. Myślę, że niejedna piwoszka byłaby zadowolona z butelczyny tego piwa. Czekam na kolejne pomysły.

5.       „Forest Damp” (PiwoWarownia)

Piwo powstało w ramach projektu „Cracow Beer Academy”, dzięki któremu piwowarzy domowi mogą uwarzyć piwa według ich własnych pomysłów „na dużych garach”. Autorami receptury byli dwaj piwowarzy – Przemysław Pietrzak oraz Sergiusz Połuchtowicz-Hański. Lubię dodatek pędów sosny w piwie, bowiem użyty z głową potrafi naprawdę „zrobić robotę”, zwłaszcza gdy akompaniują mu odmiany chmielu zza Oceanu Atlantyckiego. W przypadku tego wypustu mamy wszystko to, co powinno cechować dobre AIPA – nienachlaną słodowość, wyraźny chmielowy pazur (żywiczno-cytrusowy) oraz nuty słodko-żywiczne wniesione przez pędy sosny. Aromat po otwarciu butelki był bardzo nęcący, a smak okazał się jeszcze lepszy. Wytrawność i niskie wysycenie CO2 tylko potęgowały uczucie lekkości i pijalności.

6.       „ART9 Oatmeal Hoptart” (Browar Stu Mostów/Bristol Brewing Company)

 Owocem tej polsko-amerykańskiej kooperacji było Berliner Weisse, które w zamyśle miało być „piwną lemoniadą”. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że efekt owocowości w tym cienkuszu miał nie pochodzić od użytych owoców, ale od zastosowanych odmian chmielu oraz metody late hopping (późnego chmielenia) – dodatku chmielu do brzeczki w ostatnich minutach jej gotowania. Całość zakwaszono bakteriami Lactobacillus, a pełni smaku miały nadać użyte płatki owsiane. Plan wykonano w 100%. Gotowe piwo było bardzo owocowe z nutami cytrusów i owoców tropikalnych, ale także moreli i brzoskwini. Goryczka wyraźna, ale nie narzucająca się. Cechowała je wybitna sesyjność i rześkość. Bardzo przemyślane, ciekawy koncept i przede wszystkim niezłe jego wykonanie. Świetny mariaż chmielowości i efektów pracy bakterii kwasu mlekowego.  

7.       „Lilith” (Browar Golem)

Rok 2016 był okresem, w którym poznańska inicjatywa kontraktowa rozwinęła skrzydła i pokazała, że nowicjusze potrafią tez nieźle namieszać na rynku. „Lilith” to mocarny RIS o ekstrakcie początkowym wynoszącym 24 st. Plato. I żeby było ciekawiej – golemowski mocarz to imperialny stout, ale taki bez dodatków oraz nie poddany leżakowaniu w beczce. Można? Można. W aromacie dominują nuty kawowe, akcenty gorzkiej czekolady, podobnie w smaku – kawa, gorzka czekolada, w tle rodzynki i suszone śliwki (ale subtelne). Trunek wytrawny, oleisty i bardzo pijalny jak na swoje parametry (10% alk. obj.), ale przede wszystkim ułożony i odpowiednio wyleżakowany.   

8.        „Fajrant” (Browar Zakładowy) 

Od roku 2015 coraz więcej piw w stylu Session IPA pojawiało się na rynku. Lubię piwa lekkie i sesyjne – co pewnie dobitnie pokazuje to zestawienie, ale często zawsze coś mi w nich nie gra – albo przesadzona goryczka, albo jest ona zbyt niska, piwo jest wodniste lub zbyt karmelowe. Browar Zakładowy stanął na wysokości zadania. „Fajrant” był wytrawny, w smaku i aromacie główne akordy grały cytrusy – pomarańcza, mandarynki, grejpfrut i minimalne akcenty ziołowo-żywiczne. Było ono dla mnie piwem spełniającym moje oczekiwania względem sesyjnego IPA. Jego lekkość (11 st. Plato, 4,1% alk. obj.), dobrze wyważona goryczka, wytrawność i aksamitność nadana przez płatki owsiane sprawiły, że produkt finalny był naprawdę niezły i stał się moim faworytem jeżeli chodzi o piwa z browaru z Poniatowej. 

9.       „Passionfeber” (Brewski)

Czas na piwa zza granicy, choć preferuję na blogu promować rodzime piwowarstwo i bardziej skupiam się na krajowych wypustach niż importach, to nie pozostaję głuchy na rekomendacje ludzi, z których opiniami się liczę. Miałem okazję spróbować tego piwa podczas Poznańskich Targów Piwnych na stoisku gliwickiego „Dobrego Zbeera”. Była tam cała masa sztosów, ale to właśnie to piwo zapadło mi w pamięć najbardziej. „Passionfeber” to AIPA z dodatkiem marakui. Wytrawne, o złocistej barwie, lekko wysycone i przede wszystkim bardzo owocowe. Amerykańskie chmiele i marakuja stanowią tu połączenie idealne. Piwo posiada 7% alk. obj., ale w żaden sposób tego nie czuć. Bardziej owocowe od niejednej lemoniady. Goryczka wyraźna, ale nie przesadzona, przez co chmiele oddają wszystko, co najlepsze, gdy używane są na aromat.  

10.   „Noa Peacan Mud Cake” (Omnipollo)

Abstrahując od stopnia zgodności piw spod marki Omnipollo z „duchem kraftu”, trzeba przyznać, że potrafią one zaskoczyć. Wiele osób polecało mi tego RISa i po jego spróbowaniu wiem jedno – hype wokół niego nie był przesadzony. Stout ten smakuje jak deser w płynie – mamy tu orzechy, czekoladę, toffi, karmel, wanilię. Jest to napitek pyszny i zapadający w pamięć na długo, jednak jego większe spożycie może zakończyć się utratą tejże, bowiem orzechowy RIS spod znaku Omnipollo może się poszczycić zawartością alkoholu na poziomie 11% obj., czego w ogóle nie czuć. Bardzo mi smakowało, a Druga Połówka także była ukontentowana z degustacji tego wypustu. Piwo wybitnie degustacyjne i deserowe. Moim zdaniem – pomysł wart rozważenia jako prezent Walentynowy (o ile ktoś je obchodzi) lub na Dzień Kobiet.