UWAGA!

Strona, z uwagi na publikowane na niej treści, przeznaczona jest wyłącznie dla osób pełnoletnich.

niedziela, 30 czerwca 2013

Czas na pierwsze piwo!


Wczoraj nie minął tydzień od rozlewu do butelek, ale przez cały ten czas zżerała mnie ciekawość, co do dojrzewającego piwa. Zatem, udałem się do piwnicy po jedną butelkę, by przekonać się jak postępuje proces refermentacji. Gdy piwo znalazło się w domu, nie chłodziłem go w lodówce, tylko od razu postanowiłem je zdegustować wraz z dziewczyną. Po otwarciu butelki, piwo zaczęło się pienić i to dość obficie. Obawiam się, że chyba dałem trochę za dużo glukozy i boję się, że po upływie dwóch, trzech tygodni w najlepszym przypadku przy odkapslowaniu butelek może wystąpić „gashing” czyli fontanna piany wydobywająca się z butelki. Mam nadzieję, że żadna butelka nie zostanie rozsadzona przez zbyt wysokie ciśnienie wewnętrzne. 

Do stworzenia piwa użyłem nachmielonego brewkitu Cooper’s Lager, który był dołączony do zestawu startowego. Z tego czytałem, to większość „gotowców” nawet gdy jest opisana jako lager, czy pilzner i tak są one piwami górnej fermentacji. Choć zdania w tej kwestii są podzielone. Dodatkowo użyłem trochę więcej chmielu, ale obawiam się, że z powodu pominięcia etapu fermentacji cichej z powodu braków sprzętowych, większość aromatu chmielowego mogła ulotnić się poprzez rurkę fermentacyjną.

Co do samego smaku piwa, to smakuje jak kellerbier. Jest słodowo-estrowe. Goryczka chmielowa na minimalnym poziomie. Bardzo smakuje mojej dziewczynie. Sam jestem zaskoczony, że tak dobre piwo można zrobić z brewkitu. Gdy pomyślę, że o wiele lepsze efekty daje warzenie z zacieraniem i doskonalenie umiejętności poprzez praktykę, to bardzo pozytywnie mnie to nastraja.

Było to piwo, które uwarzyłem (choć to zbyt wielkie słowo) z czystej ciekawości związanej z chęcią „wczucia się” w klimat domowego wyrobu tego napoju. Piwo jest w smaku takie jak słabo chmielone, niefiltrowane lagery, ale - ku mojej uciesze - jego smak nie jest wodnisty i kwaśny. W butelkach nie tworzy się żadna dziwna piana na powierzchni, zatem przypuszczam, że nie wdało się do piwa zakażenie (a tego bałem się najbardziej). Piwo też ładnie się pieni i obawiam się, że chyba za ładnie jak na sześć dni po rozlewie. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Chciałem wrzucić fotkę na fanpage, ale trochę się rozpisałem i stwierdziłem, ze uczynię z tego wpis na bloga, zwłaszcza że o samym wyrobie też już pisałem. W tym tygodniu zamówiłem w Browamatorze kilka rzeczy, by się „dosprzętowić” i trochę surowców na kolejne piwo. Chciałbym żeby było to AIPA, ale co z tego wyjdzie, tego nie wiem… kupiłem brewkit India Pale Ale oraz trochę chmielu z USA.   

Mam nadzieję, że moje laickie zapiski zachęcą kogoś do zabawy w domowe piwowarstwo. Nie jest to trudne, a z czasem zamierzam przekraczać kolejne kręgi piwowarskiego wtajemniczenia…  




czwartek, 27 czerwca 2013

Caterpillar Pale Ale – owoc włosko-duńskiej współpracy


Do tej pory na blogu gościło kilka piw kolaboracyjnych, czyli powstałych w wyniku współpracy browarów z innymi browarami lub piwowarami domowymi albo profesjonalnymi, bądź innymi osobami  z zewnątrz. Pisałem o kolaboracyjnych zwierzątkach, projekcie duńsko-szkockim, B-Day’u, a także piwie powstałym w wyniku kooperacji Iron Maiden i Robinsons Brewery (Trooper). Czas przedstawić kolejne „kolaboracyjne dziecię”…

Tym razem będzie to piwo o nazwie „Caterpillar” (Gąsienica), które powstało w wyniku połączenia sił dwóch browarów rzemieślniczych z dwóch zupełnie różnych zakątków Europy. Jeden z browarów to Brewfist, zlokalizowany niedaleko Mediolanu. Drugi to kopenhaski BeerHere, którego naczelnym mottem jest „Don’t waste your thirst” (nie marnuj swego pragnienia). Super slogan.

To co łączy obydwa wyżej wymienione podmioty to pewna enigmatyczność i aura tajemnicy. Z ich stron internetowych nie dowiemy się za wiele na ich temat, a i na piwnych serwisach próżno szukać detali ich dotyczących. Brewfist powstał w 2010 roku w miejscowości Codogno, nieopodal Mediolanu. Browar specjalizuje się w warzeniu piw górnej fermentacji. Sama nazwa browaru przywodzi skojarzenia ze szkockim BrewDog’iem. Z kolei BeerHere istnieje na rynku od 2008 roku. Założycielem jest Christian Skovdal Andersen, który wcześniej pracował w browarze Ølfabrikken. Oferta tego browaru jest bogatsza niż jego kooperanta z Włoch. W ofercie znajdują się piwa w stałej sprzedaży, sezonowe oraz specjalne, warzone okazyjnie.


Co do samego piwa. Zostało ono uwarzone we Włoszech w browarze należącym do Brewfist’a. Jest to piwo w stylu American Pale Ale. Sam styl i wzmianka o 50 IBU napawa pewnym optymizmem. Z kolei to, co mi się nie podoba to etykieta. Nie wiem, co jej autor chciał przedstawić i co było jego źródłem inspiracji, ale jak dla mnie etykieta jest koszmarna. A może takie właśnie było zamierzenie? Widać na niej postać dziewczynki/kobiety (czyżby Alicja w krainie czarów?), która w moim odczuciu rozpaczliwie i błagalnie podnosi ręce do góry z kuflem piwa, chcąc w ten sposób udobruchać monstrualnej wielkości gąsienicy, siedzącej na muchomorze i palącej cygaro. Z prawej strony widnieją jakieś męskie postacie, które wyglądają tak jakby szykowały kolejne kufle dla stwora, a nieszczęsna dziewczyna musi występować w roli pośrednika. Trąci mi to lynchowskim surrealizmem i kafkowsko-schultzowskim oniryzmem. Lubię powyższe klimaty, co więcej lubię tez realizm magiczny i fantastykę, tak więc teoretycznie etykieta powinna być w moim guście, a nie jest. Nie budzi we mnie pozytywnych emocji… Z jednej strony jestem w stanie zrozumieć postać gąsienica, ponieważ jest transparentna z nazwą piwa, bo obok takiego motywu wielu ludziom samo słowo „Caterpillar” kojarzyć się pewnie będzie z ciężkim sprzętem jak koparki, spychacze, itd. Z dwojga złego lepszy taki bajkowy klimat niż zdjęcie spychacza albo innej maszyny na etykiecie. Kontretykieta jest już ładniejsza.  Brak dedykowanego kapsla.


Dane szczegółowe:
Producent: Brewfist/BeerHere.
Nazwa: Caterpillar.
Styl: American Pale Ale.
Ekstrakt: 14,5 Plato.
Alkohol: 5,8% obj.
Skład: woda, słód jęczmienny (Maris Otter, Caramalt), słód jęczmienny, słód pszeniczny, chmiele:  Columbus  i Motueka; drożdże.
Filtracja; nie.
Pasteryzacja: tak.

Barwa: ceglasta, brązowa z domieszką pomarańczy, mętna, z widocznymi drobinkami zawieszonymi w piwie.
Piana: obfita, biała, zwarta i wysoka. Cechuje ją trwałość i brak pozostawiania śladów na ściankach szkła.
Zapach: słodowy, słodki od słodów jęczmiennych i lekko kwaskowy (pochodne aromaty słodu pszenicznego, a zwłaszcza żytniego), do tego wyraźna żywiczna nuta chmielowa z lekkimi akcentami owocowymi: mango, morela, borówka. W tle nieznaczny akcent drożdżowy.
Smak: z początku słodowy, z dominująca nuta słodu żytniego, który szybko przechodzi w chmielową goryczkę, głęboką, żywiczno-ziołową, która jest zalegająca i trwała. W smaku akcenty owocowe praktycznie nie występują. Na finiszu goryczka przeplata się z nutą alkoholową (dość wyraźną, jak na woltaż poniżej 6% obj.).
Wysycenie: średnie.

Pomimo lekkich problemów z odbiorem treści z etykiety, musze przyznać, ze jest to piwo dobre, ale niestety tylko dobre. Plusem jest ładna barwa, piana, bogaty i aromatyczny zapach. W smaku też jest sporo słodowego ciała, które jednak szybko zostaje zdominowane przez chmiel, co w przypadku takiej różnorodności słodów trochę psuje zabawę. Jak dla mnie największym minusem piwa jest mocno wyczuwalna nuta alkoholowa na finiszu. Owszem kontruje ją goryczka, ale nie na tyle by aromat alkoholu był subtelny, czy delikatny. Jest to dość dziwne, bo piwo wcale nie jest specjalnie mocne (woltaż na poziomie 5,8% obj.). Piwo na swój sposób podobne jest w smaku do „I Hardcore You”. Też posiada wyraźny aromat słodowy na samym początku, który szybko zostaje zdominowany przez chmiel. Co prawda „Caterpillar” nie posiada tak cytrusowej goryczki, jest ona owocowa, ale owoce są na drugim planie i jest to aromat owoców słodszych. Chmiel w tym piwie posiada aromat bardziej żywiczny, lekko sosnowy. Finisz goryczkowy z akcentem alkoholowym. Jeśli komuś smakowało piwo uwarzone wspólnie przez BrewDoga i Mikkellera, to myślę, że warto „zakręcić się” koło „Gąsienicy”. Piwo jest smaczne, pijalne, ale wymienione wyżej mankamenty miały duży wpływ na ostateczną ocenę. Piwo dostałem w prezencie, ale mam świadomość, ile może ono kosztować, co też dla wielu może być argument „przeciw”. Niemniej, polecam.

Moja ocena: 3,75/5.  



środa, 26 czerwca 2013

Moje pierwsze „warzenie”



Ten wpis będzie lekko retrospektywny, ponieważ wydarzenie, o którym będzie w nim mowa, miało miejsce 16 czerwca tego roku. Tego dnia postanowiłem uwarzyć pierwsze piwo. Tak się złożyło, że kilka dni wcześniej dostałem na urodziny zestaw startowy do domowego wyrobu piwa. Zacząłem więc czytać na ten temat i w książkach oraz w Internecie, zwłaszcza na forum piwo.org. Znalazłem sporo informacji, także między innymi na temat, co jeszcze musiałbym dokupić przed pierwszym warzeniem. W zestawie znajdował się tylko brewkit Cooper’s Lager, jeżeli chodzi o surowce.

Wyczytałem, ze nie warto iść na skróty i dodawać do brewkitu cukru, bo w efekcie smak piwa będzie płytki i „bimbrowy”. Dlatego kupiłem ekstrakt słodowy w syropie (jasny), do tego zamówiłem też chmiel Amarillo (30g), Fuggles w pigułce (14g), glukozę krystaliczną i kilka rzeczy, jeżeli chodzi o uzupełnienie sprzętu (uzupełnienie bardzo symboliczne). Zakupiłem wszystko w Browamatorze i już za 3 dni kurier dostarczył mi paczkę, co było równoznaczne z faktem, że w nadchodzący weekend będę warzył piwo. Wiem, że warzył w przypadku brewkitów to zbyt wielkie słowo i pewnie wielu doświadczonych piwowarów czytając ten wpis może stwierdzić, że jestem na etapie piwowarskiej kołyski, ale ja wychodzę z założenia, że nie od razu Kraków zbudowano i że z czasem na pewno dojdę do zacierania, a być może kiedyś wezmę udział w jakimś konkursie piw domowych. Trzeba mieć w życiu ambicje i marzenia, dzięki temu ma się celu, ku któremu można zmierzać a pasja wypełnia kolorami szarą codzienność.

Na chwilę obecną dysponuję tylko jednym fermentatorem, przez co wyszedłem z założenia, że po fermentacji burzliwej przeleję piwo do butelek. Przy następnym warzeniu zamierzam się trochę „dosprzętowić” (wpłata coraz bliżej J) i uwzględnić cichą fermentację w całym procesie. Właściwie najbardziej istotne było dla mnie przetarcie szlaku i praktyczne zetknięcie się z procesem domowego wyrobu piwa, znanym mi wcześniej tylko z teorii. Takie pierwsze „śliwki-robaczywki”.

W końcu przyszedł dzień, w którym postanowiłem zrealizować swój plan. Moja dziewczyna pomogła mi umyć i zdezynfekować sprzęt, który zamierzałem użyć. Nie gotowałem brzeczki przez godzinę, przez co postanowiłem nachmielić piwo metodą herbaty chmielowej. Amarillo gotowałem przez godzinę w osobnym garnku, a wywar dodałem do gotującej się brzeczki. Zapach chmielu i słodowego syropu wypełnił cały dom. W fermentatorze umieściłem Fuggles w kawałku pończochy. Przelałem zagotowaną brzeczkę z chmielem i zalałem resztę dwudziestoma litrami wody.

Gdy gotowanie brzeczki zbliżało się do końca, dokonałem rehydratacji suchych drożdży (rzecz się mądrze nazywa, a każdy kto piekł ciasto będzie znał to z doświadczenia). Dodatkowo, oprócz wody dałem im trochę cukru, żeby miały trochę pożywki. Okazało się, że „jednokomórkowi ziomale” byli bardzo żywotni i po kilkunastu minutach w miseczce powstała bardzo ładna gęstwa.

Problem pojawił się w momencie gdy brzeczka się studziła. Temperatura z trudem podała do 28 stopni Celsjusza (wewnątrz pojemnika fermentacyjnego) i nie opadała już dalej. Poczytałem trochę na wyżej wymienionym forum oraz wszedłem na chat, na którym udzielono mi porady, co czynić. Dylemat wyglądał następująco. Chciałem przeprowadzić burzliwą w domu, bo mam tam większy porządek, a bałem się ewentualnej infekcji. Problem polegał też na tym, że do Polski zbliżała się fala upałów. W mieszkaniu temperatura wynosiła 25 st. C i w czasie gorących dni na pewno by wzrosła. Drugą opcją była piwnica, choć wiadomo jak to jest w piwnicach w bloku. Tam temperatura była niższa, bo na poziomie 19 st. C., ale w powietrzu było na pewno o wiele więcej niepożądanych mikrobów niż u mnie w mieszkaniu. Jednogłośnie poradzono mi by zadać drożdże w temperaturze pokojowej w domu, zanieść piwo do piwnicy i nie otwierać pojemnika fermentacyjnego. Bardzo kolegom z forum za owe porady dziękuję (dziękowałem też na chacie).

Uczyniłem tak, jak mi poradzono. Zadałem drożdże w temperaturze 28 stopni Celsjusza (zapewniono mnie, że nic im się nie stanie). Po jakimś czasie zajrzałem do pojemnika i zobaczyłem, że na środku tworzy się biała, jasna piana. Po zamknięciu pojemnika zniosłem go do piwnicy. Trochę się zamieszało, ale przynajmniej brzeczka się natleniła. Ustawiłem fermentator w piwnicy i po około trzech godzinach wróciłem, aby zajrzeć z ciekawości, czy fermentacja ruszyła. I ku mojej uciesze z rurki fermentacyjnej, którą na wszelki wypadek zamiast wody wypełniłem spirytusem salicylowym słychać było częste bulgotanie, a pokrywa pojemnika był wypukła jak mój brzuch po talerzu zupy fasolowej.

Pierwszy pomiar areometrem wskazał, że piwo posiada 10 Blg. Podczas jednego z następnych pomiarów stłukła mi się menzurka do areometru, ale z pomocą przyszedł mi brat, który w Poznaniu kupił mi cylinder laboratoryjny z tworzywa sztucznego. Po 3 dniach piana opadła a bulgotanie z rurki stało się o wiele rzadsze. Piwo odfermentowało do 5 Blg i stanęło na tym poziomie. W zeszłą niedzielę pojemnik z piwem został wniesiony z powrotem do mieszkania i do poniedziałku, do wieczora sezonował się w pokoju. Przez cały czas trwania fermentacji burzliwej temperatura we wnętrzu pojemnika wynosiła 23-24 st. C.

 Gdy piwo było już w mieszkaniu postanowiłem zajrzeć, jak temat fermentacji wygląda od środka. Na powierzchni unosiło się kilka spienionych miejsc, ale nie powstała żadna błona, jakieś dziwne plamy. Poza tym po spróbowaniu trunku, nie wyczułem nic niepokojącego. Mam nadzieję, że przy rozlewie tez nie doszło do infekcji. Zachowałem wszelkie możliwe środki ostrożności.

Co do samego rozlewu. Miał on miejsce wczoraj, ale przygotowania do niego poczyniłem odpowiednio wcześniej. Najpierw poćwiczyłem sobie kapslowanie pustych butelek. W ubiegły piątek wymoczyłem butelki, które następnie dokładnie umyłem. W niedzielę wyparzałem je w piekarniku w temperaturze 180 st. C. Były trzy partie butelek do sterylizacji termicznej (jednorazowo w piekarniku mieści się 20 butelek). Każda partia była od w środku przez godzinę w temperaturze 180 stopni Celsjusza, a następnie stygła przez około 3 godziny. Wyciągałem butelki, gdy temperatura piekarnika spadła do poniżej 50 st. C., by uniknąć szoku termicznego na który szkło jest podatne. Gwinty butelek zakryłem folią aluminiową. I tak sobie czekały na rozlew.

Wczoraj wyparzyłem kapsle, kranik spustowy (zalałem go wrzątkiem), naczynie, w którym zrobiłem syrop glukozowy według wyliczeń z tego kalkulatora. Na wylot kranika nałożyłem kawałek pończochy (nie posiadam reduktora osadu). Nalewanie wyglądało tak, że 17 ml syropu wstrzykiwałem do butelki. Syrop glukozowy zrobiłem z 750 ml gorącej wody i 170 gramów glukozy. Następnie przelewałem piwo tak, by się nie spieniło i zatykałem butelkę kapslem. Zajęło mi to około 2 godzin.

Aktualnie piwo dojrzewa w piwnicy. Mam nadzieję, że okaże się pijalne i żadna z butelek nie eksploduje. Starałem się dać glukozy nieco mniej niż wskazał kalkulator, czysto prewencyjnie. Wyszło mi 46 butelek napoju. Poza tym wlewałem piwo tak, by było w butelce więcej miejsca na gromadzący się dwutlenek węgla niż w przypadku rozlewy przemysłowego, a poza tym użyłem butelek zwrotnych, których ścianki są grubsze niż tych bezzwrotnych. Zobaczymy, czy będzie jakiś „granat”.

Co dalej?
Chcę zakupić jeszcze 2 pojemniki fermentacyjne, reduktor osadów, wężyk z końcówką do rozlewu i parę innych rzeczy. Następne piwo na pewno będzie przechodzić etap cichej fermentacji przed rozlewem. Myślę, że kolejne kilka warek będę robił z ekstraktów, a następnie zabiorę się za zacieranie. W międzyczasie będę poszerzał podstawy teoretyczne, wyposażenie domowego browaru i myślał nad tym, co będę warzył. Chciałbym na pewno uwarzyć coś mocno chmielonego - IPA albo AIPA. Mam w planach sahti, gruit, stout z kawą i laktozą. Mam 40 butelek w piwnicy, czekam na wypłatę i „drapiemy, drapiemy!”.

Piszę o tym dopiero teraz, bo bałem się „kwacha” i sytuacji na zasadzie warzenia bez efektu finalnego, bo piwo wylądowałoby w sedesie…

A oto zabutelkowany towar. W przyszłości będę musiał pomyśleć o etykietach... 



wtorek, 25 czerwca 2013

W obronie AleBrowaru


No i mamy kolejną aferę. Czasem do napisania tekstu może zainspirować życie. I tak się dzisiaj stało. A zaczęło się całkiem niewinnie. AleBrowar zamieścił na swoim facebookowym fanpage’u zdjęcie projektu etykiety nowego piwa. Piwo nazywać się będzie „Golden Monk” i na jego etykiecie widnieje postać mnicha dzierżącego w swych dłoniach kufel piwa i artefakt religijny, w którym wielu widzi monstrancję. Co do samego stylu – jeszcze do końca nie wiadomo, co to będzie za piwo. Ja życzyłbym sobie, aby było to Triple IPA.



W ten oto sposób, który w moim odczuciu nie był zamierzony, AleBrowar stał się wrogiem publicznym numer jeden, a zacietrzewienie i wojna polsko-polska wdarły się do piwnego światka niczym dzikie drożdże do nieodpowiednio zabezpieczonej brzeczki. W mojej ocenie proponowana etykieta jest najnormalniejszą, z tych, które zostały stworzone na potrzeby tego browaru. Mnich jak mnich - posiada habit i tyle. Nie jest to ani rozlatujący się kościotrup (Naked Mummy), baba z brodą (Lady Blanche), czy gościu z wiosłem zamiast ręki (Rowing Jack). Etykiety AleBrowaru są specyficzne i mogą wywoływać różne skrajne uczucia u konsumentów. Ale jak dla mnie ta dla „Golden Monk’a” jest naprawdę udana.  

Nie miałem okazji przeczytać wszystkich komentarzy pod owym feralnym zdjęciem, ponieważ Bartek Napieraj w ramach działań retorsyjnych postanowił pousuwać wpisy zawierające słowa powszechnie uznane za obelżywe i poza pieniactwem i zacietrzewieniem nie wnosiły nic do owego konfliktu, bo ich merytoryczna wartość oraz poszanowanie zasad sztuki erystyki były w nich na poziomie zerowym. I dobrze. Skoro odpowiada za fanpage, to wyrywanie chwastów, gdy się pojawią jest jak najbardziej wskazane. Sam Bartek przyznał, że nie lubi kasować wpisów, ale poczuł się do tego zmuszony.

W komentarzach można wyczytać deklaracje bojkotu piw z lęborskiego browaru kontraktowego. Ale tak szczerze, ciekawe ile z tych osób, które „wojują” na alebrowaroym FP to prawdziwi miłośnicy ich piwa, a ilu trafiło tam w wyniku udostępniania zdjęcia przez ich znajomych, i  teraz puszą się, a i tak nie sięgają po piwo tego typu, choćby z uwagi na cenę (w porównaniu z piwem koncernowym), bądź ze względu na enigmatyczne napisy, takie jak India Pale Ale albo Amber Ale. Pils albo jasne pełne pewnie bardziej by do nich przemówiły niż te niepolskie i obce nazwy, które nie wiadomo do czego się odnoszą. Inni straszą sądem i prokuraturą oraz pozwem zbiorowym o obrazę uczuć religijnych. Ludzie, opanujcie się! Nergala nie skazano za darcie biblii podczas koncertu grupy Behemoth, a wy myślicie, ze AleBrowar pójdzie pierdzieć w pasiak za postać mnicha z przedmiotem, który wielu kojarzy się z monstrancją? Poza tym sądy i mecenasi to nie Caritas i trzeba za takie sprawy płacić, a proces pewnie by się ciągnął latami. Jeszcze inni wypisują o szatanie, powszechnej ateizacji, która jest przyczyną upadku obyczajów i  rozmiękczenia kręgosłupa moralnego w narodzie. Choć może to ateizacja jest odpowiedzią na radykalne postawy kościoła, jego duchownych i wiernych hołubiących powszechnej ignorancji, krytyce często zahaczającej o antysystemowość (zwłaszcza środowisk prawicowych w kontekście stosunku do polskiego systemu politycznego), itp.

W Polsce życie przypomina stąpanie po polu minowym. Robienie czegoś w sferze publicznej w taki sposób, aby nie urazić kogokolwiek to naprawdę wielki wyczyn, z resztą tak jak przejść przez pole minowe w jednym kawałku bez wykrywacza min. I tak co chwila wybucha jakiś skandal, bo ktoś coś zrobił albo powiedział, a jeszcze gorzej, gdy zamiast działania ktoś wybrał zaniechanie. Zawsze myślałem, że w środowisku piwoszy panuje względny rozejm jeżeli chodzi o wszystkie podziały i różnice. Owszem, nie jestem jego aktywnym uczestnikiem, trzymam się z boku, ale takie miałem wyobrażenie, ze ten cały zamęt jest daleki od tego kręgu. Być może moje poglądy na tę kwestię są trochę idealistyczne i naiwne, ale tak sobie to wyobrażałem. W mojej wizji tego światka dobre piwo było wartością nadrzędną, która mogła skłonić ludzi do jednoczenia się wokół niej bez względu na poglądy polityczne, stosunek do religii, wyznanie i inne tego typu rzeczy, na innych płaszczyznach stanowiące zarzewie do konfliktu, bądź faktyczne casus belli.

Jak dla mnie pomysł i wykonanie etykiety jest bardzo dobre. Sama postać mnicha (który jak dla mnie ma zbyt małe BMI) jest jak najbardziej transparentna, nasuwa pewne skojarzenia, co do stylu w jakim  należałoby uwarzyć piwo, które owa etykieta będzie zdobić. Jak powszechnie wiadomo mnisi mieli spory wkład w europejskie piwowarstwo. To klasztory najczęściej otrzymywały przywilej warzenia piwa i często w ramach daniny swoje wyroby dostarczały na dwory książąt, królów oraz do wysokich przedstawicieli duchowieństwa. Najbardziej znani z tego byli i  są Trapiści, ale Cystersi, Franciszkanie, czy Benedyktyni nie pozostawali w tyle. W Niemczech pomimo wydania Bawarskiego Prawa Czystości w 1516 roku, to właśnie klasztory i browary książęce miały prawo – w drodze wyjątku – warzyć piwo przy użyciu słodów pszenicznych. Stąd wiele nazw piw pszenicznych, takich jak: Paulaner, Franziskaner, Kaputziner. Tak więc widok mnicha kuflem piwa to żadna nowość zwłaszcza, że na wielu etykietach zagranicznych marek piw taki widok przewija się już długo.

Samo odniesienie do owej monstrancji i wyjaśnienie, dlaczego niektóre osoby mogą czuć się urażone znaleźć można na blogu Kopyra. Kopyr wyjaśnia ze stoickim spokojem, istotę sacrum monstrancji i jej miejsce w obrządku liturgicznym. Na pewno rzuca to sporo światła na kontrowersje, jakie się pojawiły.  

Jeżeli mogę poradzić coś AleBrowarowi, to nie zmieniałbym etykiety. Myślę, że najlepiej byłoby usunąć owe sporne kółko mogące przywodzić skojarzenia z sacrum i stanowić podstawę zarzutu o profanację, co z mojego punktu widzenia jest bzdurą. W ten sposób mnich będzie trzymał kufel i krzyż św. Andrzeja, a to nie powinno to już stanowić takiego problemu. A i symbol X odnoszący się do dziesiątego piwa uwarzonego przez ten browar zostanie zachowany. Być może tak małym nakładem uda sprawić się by wilk był syty a owca cała? Poza tym brat opat monstrancję trzyma, nie robi z nią nic takiego, co wywoływać by mogło powszechne zgorszenie. Gdyby na nią oddawał mocz albo umieścić ją w jakimś nieodpowiednim miejscu, to byłaby to dla mnie zupełnie inna postać rzeczy. Stad brak mojego zrozumienia dla powszechnej nagonki i rzekomej obrazy.  

To co śmieszy mnie w tej całej sprawie najbardziej to po pierwsze polskie zamiłowania do robienia z igieł wideł. Po wtóre – poziom pieniactwa i pyskówek, który bardziej przypomina jad nienawiści fanatyków niż słowa dobrotliwych chrześcijan. Po trzecie – ignorancja prowadząca do niepotrzebnych napięć. A na samym końcu – brak możliwości swobodnej ekspresji myśli i emocji pewnych ludzi, którzy gdy kończą się argumenty zaczynają stosować pogróżki i przekleństwa. Owszem dobrze, że ludzie sygnalizują, że coś im się nie podoba, ale skoro już robicie coś takiego to zastanówcie się nad forma przekazu i jego treścią. Skoro uzurpujecie sobie prawo bycia ambasadorami jakiejś grupy to pamiętajcie o pewnych pryncypiach takich jak kultura osobista, czy merytoryczna dyskusje a nie bezsensowne pyskówki i straszenie sadem, proboszczem i Szatanem.

AleBrowarowi współczuję. No cóż, psy szczekają a karawana niech jedzie dalej. Zamalować białe kółko i Tripel IPA. To moje dwa postulaty. Na zdrowie wszystkim stronom konfliktu. Miejmy nadzieję, że pyl bitewny szybko opadnie i zapanuje pokój…  



niedziela, 23 czerwca 2013

Obołoń Biłe, witbier z Ukrainy


Skoro już poruszyłem temat piw białych, postanowiłem iść za ciosem i w ramach tego nieplanowanego cyklu zamieścić także recenzję biere blanche uwarzonego przez sąsiadów zza naszej wschodniej granicy. 

Obołoń jest marką, która na dobre zadomowiła się na polskim rynku piwnym. Wielu ludziom z pewnością na słowa „piwo z Ukrainy” nasuwa się skojarzenie z właśnie tym producentem, choć – co oczywiste – nie jest to jedyny wytwórca piwa w tym kraju.

Po raz pierwszy z piwem marki Obołoń zetknąłem się już kilka lat temu. Z piw spod tego znaku, których próbowałem, najbardziej do gustu przypadły mi trzy: „Pszeniczne”, „Magnat” i „Biłe”. Ale to właśnie piwo wymienione jako ostatnie, umieściłbym na najwyższym miejscu podium.

Browar Obołoń zaczęto budować w roku 1974 w kijowskiej dzielnicy o tej samej nazwie. Jego budowa została ukończona w 1980 roku. O wyborze tej lokalizacji zadecydował fakt dużej dostępności wód artezyjskich na terenie dzielnicy Obołoń. W 1992 roku grupe browarów pod tą nazwą sprywatyzowano i zmieniono jego formę prawną na spółkę akcyjną. Był to pierwszy sprywatyzowany podmiot na Ukrainie. Od tego czasu firma ugruntowywała swoją pozycję na rynku ukraińskim wykupując inne zakłady produkcyjne i zwiększając możliwości wytwórcze.

Obecnie poza produkcją piwa (w tym na licencji), firma zajmuje się produkowaniem wód mineralnych, napojów bezalkoholowych na bazie słodów. W ramach spółki działa wiele spółek i zakładów rozlokowanych na terenie całej Ukrainy. Firma Obołoń zaangażowana jest w działalność charytatywną, wspiera działania proekologiczne, a także sponsoruje drużynę piłkarską Obołoń Kijów.

Opakowanie tego piwa to zielona butelka. Etykieta z dominującą bielą, zielenią i złotymi zdobieniami. Na etykiecie zamieszczono napisy w języku ukraińskim, a na konrtetykiecie wszystkie informacje zawarte są w języku polskim. Bardzo przemyślany zabieg. Na etykiecie w tle widoczne są zabudowania, najprawdopodobniej elementy architektoniczne charakterystyczne dla układu urbanistycznego Kijowa. Z zewnątrz piwo prezentuje się bardzo dobrze. A jak ma się to do jego zawartości? Czy nadal trzyma poziom? Sprawdźmy!

Dane szczegółowe:
Producent: Obołoń S.A. (Ukraina).
Nazwa: Obołoń Biłe.
Styl: witbier/biere blanche.
Ekstrakt: 11,5% wag.
Alkohol: 4,7% obj.
Skład: słód jasny jęczmienny i pszeniczny, kolendra, pektyny, drozdże, chmiel.
Filtracja: nie.
Pasteryzacja: tak.

Barwa; miodowa przechodząca w pomarańczową.
Piana: wysoka, ale nietrwała, grubopęcherzykowa, redukująca się niemal do zera.
Zapach: mocno owocowy z domieszką kolendry, w tle nuta pszeniczna, bardzo wyrazisty.
Smak: słodki, owocowy, z akcentem cytrusowym, towarzyszy temu lekko kwaskowy akcent. Na finiszu wyczuwalna nuta słodowa, głównie pochodząca od słodu pszenicznego oraz kolendra.
Wysycenie: wysokie.

 Cieszę się, że piwo nadal smakuje tak samo. Ostatnio piłem je we wrześniu ubiegłego roku. Jak dla mnie mogłoby być nieco bardziej wytrawne, ale i tak jest świetnie. Spora dawka owocowego aromatu, wyraźnie zaznaczona słodowość oraz ziołowy akcent na finiszu sprawiają, że piwo w tak ciepły dzień jak dzisiejszy smakuje wyśmienicie (choć temperatura otoczenia ma tutaj jak najmniejsze znaczenie – zimą byłoby tak samo dobre). Piwo lekkie , sesyjne, z poziomem nasycenia dwutlenkiem węgla znacznie powyżej średniego, co mi osobiście bardzo się podoba, ale niektórym osobom owo uczucie kłucia w język może wydać się nieprzyjemne. Osobiście wolę takie piwo od szampana. Nie zawiodłem się. Jak dla mnie smaczniejsze, bo pełniejsze w smaku niż belgijski klasyk gatunku – Hoegaarden.

Drugim ciekawym ukraińskim białym piwem jest Czernihowskie Biłe, także bardzo smaczne i godne uwagi. Jeszcze jednym argumentem za piwami z Ukrainy jest ich cena - na pewno są tańsze niż piwa z Belgii.  

Moja ocena: 4,5/5.



czwartek, 20 czerwca 2013

Hoegaarden jako ikona stylu witbier


Dwa wpisy temu pisałem o piwie Imperial witbier z Browaru PINTA. Napisałem wtedy, że do tematu samego stylu witbier jeszcze wrócę. I zgodnie z obietnicą, temat powraca jak bumerang. Sam witbier to, jak już pisałem, piwo pszeniczne z dodatkiem przypraw takich jak (obok chmielu) kolendra czy skórka gorzkiej pomarańczy curacao. Dla pełniejszego smaku oraz ładnej barwy do zasypu dodaje się także niesłodowaną pszenicę oraz owies. Piwo tego typu było popularne w Belgii od dawnych czasów, jednak ekspansja piwa typu lager oraz jego chmielowej odmiany – pilznera, przyczyniła się do zmian preferencji wśród konsumentów w kontekście rodzaju spożywanego piwa. Jeden z ostatnich browarów produkujący biere blanche został zamknięty w 1957 roku. Brouwerij Tomsin (bo o nim mowa) znajdował się w niewielkiej miejscowości położonej na wschód od Brukseli, która nazywa się Hoegaarden. Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku w Brabancji, której stolicą jest miasto Leuven, warzono kilkadziesiąt różnych białych piw.

Historia Hoegardeen i witbiera splata się z postacią pewnego mleczarza i handlarza bydłem, który w pewnym momencie swojego życia postanowił przebranżowić się i zostać piwowarem. Piere Celis żył w latach 1925-2011 i to dzięki niemu biere blanche nie został zapomniany. Według opowieści samego P. Celisa o tym ,że zaczął warzyc piwo zadecydował przypadek. Pewnego wieczoru popijał piwo ze znajomymi i jeden z nich zaczął rzewnie wspominać dawne czasy i piwo, jakie wtedy warzono. Dla Piera był to impuls, by powrócić do tradycji i uchronić ją przed zapomnieniem. Było to o tyle łatwe, że młody Piere często pomagał w browarze Tomsin i całość procesu wytwarzania piwa nie stanowiła dla niego żadnej tajemnicy.

W 1966 roku Piere Celis uwarzył swoje pierwsze piwo. Był to okres kiedy prowadził już legalną działalność gospodarczą jako piwowar, ale nie dysponował jeszcze żadnym zapleczem lokalowo-sprzętowym, przez co pierwszą warkę uwarzył z pomocą ojca w stodole. W tym samym roku przy finansowym wsparciu ze strony ojca, Piere Celis zakupił nieczynny browar Tomsin, który nazwał De Kluis (Pustelnia) i w który rozpoczął warzenie swojego witbiera.

Z czasem oferta marki Hoegardeen rozszerzyła się o inne piwa (np.: bardziej słodowe Grand Cru). Browar Celis warzył też piwa według receptury i na zlecenie trapistów z klasztoru mieszczącego się w Achel. Piwo Celisa szybko zdobyło uznanie w samej Belgii, a także w innych krajach. Browar poddany został modernizacji i rozbudowie, tak aby sprostać coraz większemu popytowi na produkowane przezeń piwo. W wyniku tych działań moc wytwórcza browaru wzrosła do 30 000 hektolitrów w skali roku.

Dobrą passę przerwał pożar browaru w 1985 roku. Piere Celis niestety nie ubezpieczył go, przez co nie mógł liczyć na jakiekolwiek odszkodowanie. Pomoc zaoferowała duża spółka InterBrew, która obecnie działa na rynku jako InBev. Z pieniędzy tejże spółki dokonano odbudowy browaru, sam Piere Celis miał w tym przedsięwzięciu 40% udziałów. Z czasem zostały one przez Celisa sprzedane, a on sam wyemigrował do Teksasu, gdzie założył Celis Brewery. Browar ten sprzedawał w Ameryce piwo o recepturze takiej jak Hoegardeen, ale pod nazwą Celis White. Na decyzję o odsprzedaniu udziałów i wyjeździe do Stanów Zjednoczonych w 1987 roku miał wpływ fakt silnego lobbingu ze strony InterBrew, by zmodyfikować recepturę piwa, tak aby piwo stało się bardziej masowe. Wielu znawców piwa uważa, że po 1987 roku jakość piwa z Hoegardeen pogorszyła się.

W Austin w Teksasie browar Celis i jego piwa zdobywały wiele nagród na konkursach branżowych. Po śmierci Piera Celisa browar przechodził przekształcenia własnościowe, by powrócić do rodziny Celis. Córka Piere’a - Christine – chce kontynuować tradycję, którą zapoczątkował jej ojciec. Z kolei browar Hoegaarden miał być w 2006 roku zamknięty, a produkcję planowano przenieść do miejscowości Jupille. Ogólne niezadowolenie z tego zamiaru (i w Hoegaarden oraz w samym Jupille) sprawiło, że produkcja w Hoegarden nie została przerwana, a InBev zainwestował sporo pieniędzy w rozbudowę tego browaru.

Butelka prezentuje się dość skromnie. Jasna etykieta nawiązująca kolorystyką do stylu. Na etykiecie nazwa piwa oraz logo browaru zawierające z lewej strony rękę trzymającą mieszadło piwowarskie, a z prawej – pastorał. W dolnej części etykiety widnieje kłos pszenicy. Nie bardzo wiem skąd na „ecie” wzięła się data 1445, ale przypuszczam, że pewnie z tego roku pochodzą pierwsze udokumentowane zapisy historyczne o piwowarstwie w miejscowości Hoegaarden. Kontretykieta to gąszcz mikroskopijnej wielkości czcionki, którą zamieszczono informacje na temat tego piwa w kilku językach. Do tego dochodzi szary, metaliczny, imienny kapsel.

Dane szczegółowe:
Producent: Brouwerij Hoegaarden (InBev).
Nazwa: Hoegaarden.
Styl: witbier/biere blanche.
Ekstrakt; nie podano.
Alkohol: 4,9% obj.
Skład: nie podano.
Filtracja: nie.
Pasteryzacja: tak.

Barwa: jasna, miodowa przechodząca w złotą, mętna.
Piana: biała, drobnoziarnista, wysoka, trwała, tworzy piękna koronę.
Zapach: kwaskowy, cytrusowy z wyraźnym aromatem pszenicznego słodu, wyczuwalna jest tez kolendra. W tle lekkie goździki i nuta bananowa.
 Smak: słodko-kwaśny, wyczuwalne aromaty typowe dla słodu pszenicznego w piwie (banan, goździki), do tego dochodzi cytrusowa kwaskowość, nuta ziołowa. Piwo na finiszu delikatnie pikantne. Słodkie na początku, a na finiszu wytrawne. Smak sprawia wrażenie lekko wodnistego.
Wysycenie: wysokie.

Bardzo przyjemne w odbiorze piwo, posiadające ciekawy smak, będące lekkim i sesyjnym trunkiem, który doskonale gasi pragnienie w upalne dni. Smak wita zapada w pamięć i nie da się go zapomnieć. Myślę, że jest to styl piwny, który ma o wiele, wiele więcej zwolenników niż przeciwników. Idealna propozycja dla osób nieprzepadających za mocno chmielonymi piwami oraz znudzonych nijakością wszelakiej maści eurolagerów. Zdarzało mi się pić smaczniejsze piwa warzone w tym stylu, ale Hoegaarden to dobry przyczynek do zgłębienia tematyki piw białych. Jeśli nie zasmakuje – zaniechaj dalszych prob., jeśli przypadnie go gustu – zgłębiaj temat. Osobiście polecam także: nasz rodzimy „Artezan Wit”; belgijskie „Limburgse Witte”, „Mystic White”, „Blanche de Bruxelles”. Czy ukraińskie „Czernihovskie Biłe”.

Moja ocena; 4/5.



wtorek, 18 czerwca 2013

Meantime Pilsner, czyli pilzner z serca Wysp Brytyjskich


Dziś piwo, które wydało mi się i stwierdziłem, że warto będzie je spróbować. Nie mam tu tylko na myśli nietypowego kształtu butelki z czego słynie producent piwa – Meantime Brweing Company, ale sam fakt, że jest to piwo typu pilzner, a styl ten przynajmniej do pewnego czasu był w Wielkiej Brytanii czymś obcym. Wiele razy już przedstawiałem polskie warianty stylów piwa wywodzących się z krajów anglosaskich, a dziś zamierzam przekonać się, czy Brytyjczycy potrafią uwarzyć dobrego pilsa? Wojciech Frączyk z Browaru Widawa powiedział niedawno, że pils dla piwowara jest tym, czym rosół dla kucharza. Z pozoru banalna rzecz, ale to właśnie poprawne wykonanie takiego „banału” jest potwierdzeniem wiedzy i umiejętności testowanego. Bo niby proste, ale w praktyce okazuje się, że nie tak łatwo wykonać obydwie rzeczy. Z resztą Tomek Kopyra na swoim vlogu też potwierdził tę tezę twierdzeniem, że warząc pilsa trzeba się sporo napocić, by zapewnić piwu odpowiednie warunki, a także jest to piwo w którym ewentualne wady są bardzo wyczuwalne i trudno je zakamuflować. 



Pilzner z Meantime był też swego rodzaju „lepszym wróblem w garści”, bo nie udało mi się zdobyć ani India Pale Ale z tego browaru (na którym najbardziej mi zależało). Nie załapałem się tez na „Yakima Red” z tego londyńskiego browaru.



Sama nazwa browaru wzięła się od umownego południka „0”, który przebiega przez londyńską dzielnicę Greenwich. Sam browar znajduje się bardzo blisko tej granicy zachodniej i wschodniej półkuli. Przyjęcie takiego stanu rzeczy w 1884 roku (z pewnymi modyfikacjami naniesionymi dokładnie sto lat później) było dużym ułatwieniem dla żeglarzy i geografów, ponieważ wcześniej różne kraje posiadały swoje własne wersje siatek kartograficznych z różnymi punktami odniesienia w postaci południka zerowego. Sporo na ten temat pisał Artutro Perez Reverte w książce „Cmentarzysko zaginionych okrętów”.



Browar Meantime Brewing Company został założony w 2000 roku przez Alistaira Hooka, który zdobył wykształcenie piwowarskie w Bawarii. Meantime jako jeden ze swoich celów uznaje krzewienie świadomości konsumenckiej o różnorodności piwnych stylów typowych dla Wielkiej Brytanii, ale także innych „kontynentalnych”, z którymi Brytyjczycy mają okazję zetknąć się podczas podróży po Europie. W czasie swojego krótkiego istnienia browar zdobył światowy rozgłos i renomę poza Wielka Brytanią. Jego piwa wielokrotnie były nagradzane na międzynarodowych konkursach piw. Najwięcej nagród zdobyły India Pale Ale oraz London Porter.



W ofercie browaru znajduje się 10 piw dostępnych w całorocznej sprzedaży w tym: piwo pszeniczne, porter czekoladowy, I.P.A., stout, lager, pale ale, pilsener.



Jak już wspomniałem kształt butelek z tego browaru jest bardzo nietypowy, przypominający bardziej butelki używane do rozlewu wina czy szampana. Do ciekawego kształtu butelki dochodzi bardzo ładna etykieta. Z pozoru skromna, ale kolorystycznie jest ona bardzo ładna i dystyngowana. W centralnej części widnieje nazwa wytwórcy będąca jednocześnie nazwą piwa. Nad nią znajduje się graficzny element, który według mnie jest sekstantem (ale mogę się mylić). Na kontreykiecie znajduje się kilka lakonicznych informacji na temat piwa, z których dowiedzieć można się, że jest to długo fermentujący i dojrzewający lager inspirowany niemieckim pilznerem oraz doprawiony niemieckimi odmianami chmielu. Na butelce znajduje się krawatka pozostająca w harmonii z resztą elementów opakowania. Piwo posiada dedykowany kapsel.



Dane szczegółowe:

Producent: Meantime Brewing Company.

Nazwa: Meantime Pilsner.

Styl: pilzner.

Ekstrakt: nie podano.

Alcohol: 4,4% obj.

Sklad: nie podano.

Filtracja: nie.

Pasteryzacja: tak.



Barwa: złoto-miodowa, mętna, bardziej przypomina piwa w stylu Kellerbier albo Wieznbier.

Piana; biała, niska, średniopęcherzykowa, nietrwała.

Zapach: słodowo-drożdżowy, lekkie aromaty kwaskowe przypominające cierpkie owoce (pigwa, porzeczki). Aromat chmielu niewyczuwalny.

Smak: wodnisty, wyczuwalny aromat jasnych słodów i drożdży. Obok lekka landrynkowa słodycz. Piwo smakiem przypomina te znad Basenu Morza Śródziemnego.

Wysycenie: niskie.



 Wielkie rozczarowanie. Jest tu niewiele tego, co najlepsze w pilsie. Aromat chmielowy jest tu nieobecny. Drożdżowy aromat, bardzo mocno wyczuwalny nasuwa skojarzenia z piwem w stylu Kellerbier. Landrynkowa słodycz oraz ogólnie wodnisty smak przywodzi na myśl skojarzenia z takimi piwami jak hiszpańskie „Cruzcampo”, czy grecki „Mythos”. Piwo zdecydowanie niewarte tych pieniędzy (11 złotych za butelkę o pojemności 330 ml). Owszem pijalne, ale niespecjalnie smaczne.Brytyjczycy niestety nie najlepiej poradzili sobie z tym stylem.  



Moja ocena: 2,25/5.  



poniedziałek, 17 czerwca 2013

Imperial witbier z Browaru PINTA


Lada dzień rozpocznie się astronomiczne i kalendarzowe lato. Synoptycy przewidują, że w najbliższym czasie temperatura powietrza w ciągu dnia przekroczy wartości powyżej 30 stopni Celsjusza w cieniu. Gdy upał staje się nieznośny, ludzie często szukają sposobu by się schłodzić, np. sięgając po chłodne napoje. Często z pomocą przychodzi wtedy piwo. Dzisiejszy wpis poświęcony będzie piwu pszenicznemu, będącemu trochę hybrydowym, (wymykającym spod sztywnych ram BJCP), które jest bardzo dobrą propozycją na gorące, letnie dni obok pilsów, wszelkiej maści pale i amber ale, weizenbier, etc. 

Sam witbier jest stylem pochodzącym z Belgii. Jest to piwo pszeniczne, do którego produkcji używane są takie przyprawy jak skórka pomarańczy curacao, czy kolendra. Piwo jest lekkie i aromatyczne. O samym  stylu witbier chciałbym napisać nieco więcej w najbliższym czasie, przy okazji innego piwa, będącego sztampowym przykładem, co to takiego witbier lub biere blanche (obydwie nazwy stosowane są zamiennie).

Hybrydowość piwa polega na tym, że posiada ono wyższy poziom ekstraktu niż ten typowy dla piw warzonych w tym stylu. Przyjmuje się, że ekstrakt w biere blanche oscyluje w granicach 11-12,5 Blg, a piwo z PINTY posiada 16,5 Blg. Dodatkowo odstępstwem od stylu jest użycie amerykańskiego chmielu, znanego z cytrusowych aromatów, jakie wprowadza do smaku trunku poza sama goryczką. Inspiracją dla „Viva la wita!” było piwo z duńskiego Mikkelera o nazwie „Mikkeller Not Just Another Wit”.

Na polskim rynku mamy kilka dobrych przykładów piw białych. Swojego wita posiada w ofercie Browar Artezan, AleBrowar też wypuścił na rynek w zeszłym roku „Lady Blanche”. Jak poinformowali kilka dni temu na swoim profilu na Facebooku, tegoroczna brodata kobieta (postać z etykiety piwa) nie zostanie wypuszczona na rynek, bo nie spełniła założeń, co do walorów smakowych. W efekcie piwo zostało wylane do sieci wodnokanalizacyjnej.

Etykieta swą kolorystyką nawiązuje do stylu. Jest jasna, a dominujące kolory to biel i pomarańcz. W lewym dolnym rogu znajdują się dwie flagi: Belgii i USA. Ładnie się prezentuje. Zupełne zaprzeczenie etykiety piwa „Dobry wieczór”. Ta zdobiąca oatmeal stout jest ciemna i mroczna, a ta na butelkach „Viba la Vita!” jest jasna i bardzo pozytywnie oddziałuje na konsumenta.

Dane szczegółowe:
Producent: Browar PINTA sp. z o.o. (warzone i rozlewane w Browarze na Jurze w Zawierciu)
Nazwa: Viva la wita!.
Styl: imperial witbier.
Ekstrakt: 16,5 Blg.
Alkohol; 5,7% obj.
Skład:  słody Weyermann®: pilzneński, pszeniczny jasny; niesłodowana pszenica, kolendra, skórki gorzkiej pomarańczy Curaçao, skórki słodkiej pomarańczy, chmiele Styrian Goldings (SLO), Saaz (CZ), Citra®, Palisade® (USA); drożdże Safbrew S-33.
Filtracja: nie.
Pasteryzacja: tak.

Barwa: pomarańczowo-miodowa, mętna.
Piana: biała, ziarnista, wysoka, trwała, pozostawiająca ślady na ściankach naczynia.
Zapach: aromat słodu pszenicznego z akompaniamentem pomarańczy, cytrusów, kolendry, lekkiej żywiczności wymieszanej z delikatnym ziołowym akcentem. W tle akcent przypraw korzennych.
Smak: pszeniczny słód wałczący z chmielem o hegemonię. Są to dwa najmocniej wyczuwalne aromaty, przy czym aromat chmielu jest mocno cytrusowy, a sama goryczka niewielka, ale wyczuwalna. Finisz ziołowo-chmielowy. Nuty kolendry i curacao w smaku niewyczuwalne.
Wysycenie: niskie.

Uważam eksperyment za udany. Przy czym zaznaczyć należy, że jak jest tu sporo chmielu, co wytłumia inne aromaty, typowe dla biere blanche. Ciekawe połączenie pszenicy przypraw i amerykańskiego chmielu daje bombowy efekt w zapachu. W smaku góruje pszenica i chmiel, co nie każdemu może się spodobać. To, co trochę mnie dziwi to niskie nasycenie jak na piwo pszeniczne. Porównałbym je do poziomu nasycenia dwutlenkiem węgla typowym dla piwa takiego jak: pale ale albo amber ale, ESB, etc., a nie piwa pszenicznego. Jak dla mnie wysycenie w tym piwie jest za niskie. Wiem, ze czasem zdarzają się weizeny, w których pęcherzyki są tak natarczywe aż tak, że kłują w język. Tu bąbelków wiele nie ma. Niemniej, jest to smaczne sesyjne piwo, idealne na upalne dni, świetnie gaszące pragnienie i zachęcające konsumenta do kolejnych łyków. Eksperymenty to ryzykowna rzecz, ale ten się ewidentnie udał i opłacił. Polecam, bo sezon na piwa tego typu zbliża się wielkimi krokami.

Moja ocena: 4,25/5.