Ten wpis będzie lekko retrospektywny, ponieważ
wydarzenie, o którym będzie w nim mowa, miało miejsce 16 czerwca tego roku.
Tego dnia postanowiłem uwarzyć pierwsze piwo. Tak się złożyło, że kilka dni
wcześniej dostałem na urodziny zestaw startowy do domowego wyrobu piwa.
Zacząłem więc czytać na ten temat i w książkach oraz w Internecie, zwłaszcza na
forum piwo.org. Znalazłem sporo informacji, także
między innymi na temat, co jeszcze musiałbym dokupić przed pierwszym warzeniem.
W zestawie znajdował się tylko brewkit Cooper’s Lager, jeżeli chodzi o surowce.
Wyczytałem, ze nie warto iść na skróty i dodawać do
brewkitu cukru, bo w efekcie smak piwa będzie płytki i „bimbrowy”. Dlatego
kupiłem ekstrakt słodowy w syropie (jasny), do tego zamówiłem też chmiel
Amarillo (30g), Fuggles w pigułce (14g), glukozę krystaliczną i kilka rzeczy,
jeżeli chodzi o uzupełnienie sprzętu (uzupełnienie bardzo symboliczne).
Zakupiłem wszystko w Browamatorze i już za
3 dni kurier dostarczył mi paczkę, co było równoznaczne z faktem, że w
nadchodzący weekend będę warzył piwo. Wiem, że warzył w przypadku brewkitów to
zbyt wielkie słowo i pewnie wielu doświadczonych piwowarów czytając ten wpis
może stwierdzić, że jestem na etapie piwowarskiej kołyski, ale ja wychodzę z założenia,
że nie od razu Kraków zbudowano i że z czasem na pewno dojdę do zacierania, a
być może kiedyś wezmę udział w jakimś konkursie piw domowych. Trzeba mieć w życiu
ambicje i marzenia, dzięki temu ma się celu, ku któremu można zmierzać a pasja
wypełnia kolorami szarą codzienność.
Na chwilę obecną dysponuję tylko jednym fermentatorem,
przez co wyszedłem z założenia, że po fermentacji burzliwej przeleję piwo do
butelek. Przy następnym warzeniu zamierzam się trochę „dosprzętowić” (wpłata
coraz bliżej J) i uwzględnić cichą fermentację w całym procesie.
Właściwie najbardziej istotne było dla mnie przetarcie szlaku i praktyczne
zetknięcie się z procesem domowego wyrobu piwa, znanym mi wcześniej tylko z
teorii. Takie pierwsze „śliwki-robaczywki”.
W końcu przyszedł dzień, w którym postanowiłem
zrealizować swój plan. Moja dziewczyna pomogła mi umyć i zdezynfekować sprzęt,
który zamierzałem użyć. Nie gotowałem brzeczki przez godzinę, przez co
postanowiłem nachmielić piwo metodą herbaty chmielowej. Amarillo gotowałem
przez godzinę w osobnym garnku, a wywar dodałem do gotującej się brzeczki.
Zapach chmielu i słodowego syropu wypełnił cały dom. W fermentatorze umieściłem
Fuggles w kawałku pończochy. Przelałem zagotowaną brzeczkę z chmielem i zalałem
resztę dwudziestoma litrami wody.
Gdy gotowanie brzeczki zbliżało się do końca,
dokonałem rehydratacji suchych drożdży (rzecz się mądrze nazywa, a każdy kto
piekł ciasto będzie znał to z doświadczenia). Dodatkowo, oprócz wody dałem im
trochę cukru, żeby miały trochę pożywki. Okazało się, że „jednokomórkowi
ziomale” byli bardzo żywotni i po kilkunastu minutach w miseczce powstała
bardzo ładna gęstwa.
Problem pojawił się w momencie gdy brzeczka się
studziła. Temperatura z trudem podała do 28 stopni Celsjusza (wewnątrz
pojemnika fermentacyjnego) i nie opadała już dalej. Poczytałem trochę na wyżej
wymienionym forum oraz wszedłem na chat, na którym udzielono mi porady, co
czynić. Dylemat wyglądał następująco. Chciałem przeprowadzić burzliwą w domu,
bo mam tam większy porządek, a bałem się ewentualnej infekcji. Problem polegał
też na tym, że do Polski zbliżała się fala upałów. W mieszkaniu temperatura
wynosiła 25 st. C i w czasie gorących dni na pewno by wzrosła. Drugą opcją była
piwnica, choć wiadomo jak to jest w piwnicach w bloku. Tam temperatura była niższa,
bo na poziomie 19 st. C., ale w powietrzu było na pewno o wiele więcej
niepożądanych mikrobów niż u mnie w mieszkaniu. Jednogłośnie poradzono mi by
zadać drożdże w temperaturze pokojowej w domu, zanieść piwo do piwnicy i nie otwierać
pojemnika fermentacyjnego. Bardzo kolegom z forum za owe porady dziękuję
(dziękowałem też na chacie).
Uczyniłem tak, jak mi poradzono. Zadałem drożdże w
temperaturze 28 stopni Celsjusza (zapewniono mnie, że nic im się nie stanie).
Po jakimś czasie zajrzałem do pojemnika i zobaczyłem, że na środku tworzy się
biała, jasna piana. Po zamknięciu pojemnika zniosłem go do piwnicy. Trochę się
zamieszało, ale przynajmniej brzeczka się natleniła. Ustawiłem fermentator w
piwnicy i po około trzech godzinach wróciłem, aby zajrzeć z ciekawości, czy
fermentacja ruszyła. I ku mojej uciesze z rurki fermentacyjnej, którą na
wszelki wypadek zamiast wody wypełniłem spirytusem salicylowym słychać było
częste bulgotanie, a pokrywa pojemnika był wypukła jak mój brzuch po talerzu
zupy fasolowej.
Pierwszy pomiar areometrem wskazał, że piwo posiada 10
Blg. Podczas jednego z następnych pomiarów stłukła mi się menzurka do
areometru, ale z pomocą przyszedł mi brat, który w Poznaniu kupił mi cylinder
laboratoryjny z tworzywa sztucznego. Po 3 dniach piana opadła a bulgotanie z
rurki stało się o wiele rzadsze. Piwo odfermentowało do 5 Blg i stanęło na tym
poziomie. W zeszłą niedzielę pojemnik z piwem został wniesiony z powrotem do
mieszkania i do poniedziałku, do wieczora sezonował się w pokoju. Przez cały
czas trwania fermentacji burzliwej temperatura we wnętrzu pojemnika wynosiła
23-24 st. C.
Gdy piwo było
już w mieszkaniu postanowiłem zajrzeć, jak temat fermentacji wygląda od środka.
Na powierzchni unosiło się kilka spienionych miejsc, ale nie powstała żadna
błona, jakieś dziwne plamy. Poza tym po spróbowaniu trunku, nie wyczułem nic
niepokojącego. Mam nadzieję, że przy rozlewie tez nie doszło do infekcji.
Zachowałem wszelkie możliwe środki ostrożności.
Co do samego rozlewu. Miał on miejsce wczoraj, ale przygotowania
do niego poczyniłem odpowiednio wcześniej. Najpierw poćwiczyłem sobie
kapslowanie pustych butelek. W ubiegły piątek wymoczyłem butelki, które
następnie dokładnie umyłem. W niedzielę wyparzałem je w piekarniku w
temperaturze 180 st. C. Były trzy partie butelek do sterylizacji termicznej
(jednorazowo w piekarniku mieści się 20 butelek). Każda partia była od w środku
przez godzinę w temperaturze 180 stopni Celsjusza, a następnie stygła przez
około 3 godziny. Wyciągałem butelki, gdy temperatura piekarnika spadła do poniżej
50 st. C., by uniknąć szoku termicznego na który szkło jest podatne. Gwinty
butelek zakryłem folią aluminiową. I tak sobie czekały na rozlew.
Wczoraj wyparzyłem kapsle, kranik spustowy (zalałem go
wrzątkiem), naczynie, w którym zrobiłem syrop glukozowy według wyliczeń z tego kalkulatora.
Na wylot kranika nałożyłem kawałek pończochy (nie posiadam reduktora osadu).
Nalewanie wyglądało tak, że 17 ml syropu wstrzykiwałem do butelki. Syrop
glukozowy zrobiłem z 750 ml gorącej wody i 170 gramów glukozy. Następnie
przelewałem piwo tak, by się nie spieniło i zatykałem butelkę kapslem. Zajęło
mi to około 2 godzin.
Aktualnie piwo dojrzewa w piwnicy. Mam nadzieję, że
okaże się pijalne i żadna z butelek nie eksploduje. Starałem się dać glukozy
nieco mniej niż wskazał kalkulator, czysto prewencyjnie. Wyszło mi 46 butelek
napoju. Poza tym wlewałem piwo tak, by było w butelce więcej miejsca na gromadzący
się dwutlenek węgla niż w przypadku rozlewy przemysłowego, a poza tym użyłem
butelek zwrotnych, których ścianki są grubsze niż tych bezzwrotnych. Zobaczymy,
czy będzie jakiś „granat”.
Co dalej?
Chcę zakupić jeszcze 2 pojemniki fermentacyjne,
reduktor osadów, wężyk z końcówką do rozlewu i parę innych rzeczy. Następne
piwo na pewno będzie przechodzić etap cichej fermentacji przed rozlewem. Myślę,
że kolejne kilka warek będę robił z ekstraktów, a następnie zabiorę się za
zacieranie. W międzyczasie będę poszerzał podstawy teoretyczne, wyposażenie
domowego browaru i myślał nad tym, co będę warzył. Chciałbym na pewno uwarzyć
coś mocno chmielonego - IPA albo AIPA. Mam w planach sahti, gruit, stout z kawą
i laktozą. Mam 40 butelek w piwnicy, czekam na wypłatę i „drapiemy, drapiemy!”.
Piszę o tym dopiero teraz, bo bałem się „kwacha” i
sytuacji na zasadzie warzenia bez efektu finalnego, bo piwo wylądowałoby w
sedesie…
A oto zabutelkowany towar. W przyszłości będę musiał pomyśleć
o etykietach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz