UWAGA!

Strona, z uwagi na publikowane na niej treści, przeznaczona jest wyłącznie dla osób pełnoletnich.

niedziela, 26 listopada 2017

Z wizytą na Antypodach cz.1

Tegoroczne wakacje przyszło mi spędzić u przyjaciół w Australii, a dokładnie w jej stanie zwanym Australią Zachodnią. Była to moja pierwsza podróż poza Europę, jednocześnie będąca pierwszą w życiu okazją do podróży lotniczej. Przygotowania do wylotu rozpoczęliśmy z dużym wyprzedzeniem, dzięki czemu – pomimo natłoku spraw wszelakich – przebiegły one bezstresowo. Dużym zaskoczeniem była dla mnie procedura wizowa – wniosek wizowy składany jest online, a na odpowiedź czeka się nie dłużej niż 2 dni. Co więcej, wiza turystyczna jest darmowa – chodzi o eVisitor subclass 651 (wiza Visitor subclass 600 kosztuje 140 AUD). Wydawana jest na okres 12 miesięcy, upoważnia ona do wielokrotnego wjazdu na terytorium Australii, przy czym maksymalny czas pobytu nie może być dłuższy niż 3 miesiące.


Perth nocą – widok z King’s Park

W końcu przyszedł wyczekiwany dzień wylotu i siedząc w busie, który wiózł nas na warszawskie lotnisku z dużą dozą ekscytacji czekałem na to, co miało się wydarzyć później. Sama podróż, pomimo długości jej trwania – 20 godzin (16 godzin lotu i 4 godziny przesiadki w Dubaju), minęła bez jakichkolwiek zakłóceń. Zaopatrzyłem się na czas lotu w zapas audiobooków, bowiem intuicja podpowiadała mi, że z racji wady wzroku pewnie nie wiele skorzystam na rozrywce pokładowej. I jak to zwykle bywa, przeczucie mnie nie zawiodło. Dzięki czytanej przez lektorów literaturze czas szybko mijał i przy okazji nadrabiałem czytelnicze zaległości.


Widok na centrum Perth z Herrison Island

Po wylądowaniu na lotnisku w Perth trzeba było przejść niezbędne formalności, po czym trzytygodniowe wakacje rozpoczęły się na dobre. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na jedną rzecz, o której zostaliśmy poinformowani wcześniej przez naszych australijskich przyjaciół – w Australii obowiązują spore obostrzenia dotyczące wwozu przeróżnych produktów. Chodzi przede wszystkim o nieprzetworzone produkty organiczne – np.: nasiona, owoce, fragmenty roślin i zwierząt itd. (z wywozem tego rodzaju dóbr z Australii nie ma żadnego problemu). Wynika to z faktu izolacji kontynentu od reszty świata i konieczności obrony rodzimego ekosystemu. Zatem oprócz celników będziemy skontrolowani także przez Urząd Rolnictwa i Zasobów Wodnych (Department of Agriculture and Water Resources). Przed przylotem do Australii otrzymujemy dokument – Incoming Passenger Card – będący deklaracją wwożonych przez nas dóbr. O ile alkohol i tytoń są punktami standardowymi – tego pierwszego można wwieźć nie więcej niż 2250 ml (bez rozróżniania na kategorie jak w UE), znajdziemy tam także pytania takie jak: czy wwozi Pan/Pani jaja, orzechy, owoce, mięso, przedmioty zabrudzone glebą.


Żółtaki (Xanthorrhoea) dziko rosnące w buszu

W Internecie sporo czytałem o tym, że ludziom rekwirowano rozmaite przedmioty, które uznano za niebezpieczne z mikrobiologicznego punktu widzenia. W naszym przypadku, wszystko poszło gładko, bowiem dokładnie wiedzieliśmy jakich rzeczy lepiej ze sobą nie zabierać. Zalecane jest także dokładne wyczyszczenie butów (razem z podeszwami), bowiem jeśli „biosecurity” uzna, że są brudne może wziąć je do odkażenia, za co przyjdzie nam zapłacić.


Owoce eukaliptusa

Pierwszym, co uderzyło mnie już na lotnisku w Perth byli ludzie i ich nastawienie – mili, pogodni i przyjacielscy. Nawet formalności graniczne były prowadzone bardziej w formie sąsiedzkiej pogawędki niż czynności administracyjnej (podczas gdy w Warszawie nawet nie odpowiedziano mi „dzień dobry” przy sprawdzaniu mojego paszportu). Urzędniczka „Biosecurity”, dowiedziawszy się, że przylecieliśmy z Polski, pytała się nas, czy wwozimy pierogi lub golonkę. Usłyszawszy, że nic z tych rzeczy, kazała nam przejść dalej.


Pochylone drzewo (na skutek silnych wiatrów wiejących od oceanu) – pospolity widok wokół Geraldton

Chcąc opisać moje wrażenia z pobytu w Australii, a jednocześnie nie brnąc zbyt mocno w detale, chyba najlepiej będzie uczynić to odnosząc się do konkretnych aspektów tak typowych dla tego kraju.


Kakadu biała

Klimat
Zachodnioaustralijskie lato znane jest z tego, że jest niemiłosiernie gorące – temperatury częstokroć przekraczają 40 stopni Celsjusza, a zdarza się, że przekraczają i 50 st. C. Upały zaczynają się listopadzie i trwają do kwietnia. To właśnie dlatego polecano nam jako czas przybycia wiosnę (wrzesień-październik) lub, ewentualnie, jesień (kwiecień-maj). Przylot wiosną okazał się dobry pod kilkoma względami – uniknęliśmy ekstremów pogodowych, ale także mieliśmy okazję przekonać się jak wygląda ta pora roku po drugiej stronie globu. Wszystko kwitło, było nie tylko zielono, ale także bardzo kolorowo. Powietrze przeszywała woń kwitnących roślin tak odmienna od tej w Europie. Chcąc uzupełnić temat pór roku – zima w Zachodniej Australii jest raczej deszczowa i relatywnie chłodna, jednak za atak zimy uważa się tam dni, kiedy temperatura oscyluje wokół 10 stopni Celsjusza. Jesienią temperatury są do zniesienia, ale wszystko jest wypalone przez kilkumiesięczne upały.


Spacer wśród eukaliptusów

Klimat determinuje tam wiele rzeczy – styl budownictwa (dominują budynki jednokondygnacyjne, przy czym wysokość od podłogi do sufitu wynosi częstokroć ok. 4 metrów, aby na skutek konwekcji ciepłe powietrze „uciekało” do góry. Domy nie posiadają izolacji, okna nie są szczególnie szczelne. Problem z tego typu budynkami pojawia się, gdy robi się chłodniej – szybko się wychładzają. Obowiązkowymi elementami wyposażenia są moskitiery, wentylatory i klimatyzatory (temat ogrzewania traktowany jest raczej po macoszemu). Wrzesień w Perth to miesiąc, kiedy temperatura podczas dnia oscyluje wokół 15-25 stopni Celsjusza, a w nocy waha się między 5-15 st. C. Zatem wieczorem warto mieć coś cieplejszego. Brak takich zim, jakie znamy w Europie, sprawia że np.: wodociągi znajdują się nad ziemią, ponieważ nie ma potrzeby puszczania ich pod nią. Z kolei konstrukcje domów są o wiele lżejsze, bowiem nie ma tam problemu z zalegającym na dachach śniegiem. Często też, gdy na dworze jest poniżej 20 stopni Celsjusza można zobaczyć Australijki w kozakach, płaszczach i szalikach.


Tych państwa przedstawiać nie trzeba…

Mała populacja i duże odległości
W Europie liczącej ok. 10 mln km2 mieszka około 725 milionów ludzi. W Australii na niespełna 8 mln km2 żyje ich ok. 25 milionów. Widać to było w Perth, gdzie pomimo godzin szczytu ilość ludzi na ulicach była niewielka w porównaniu do warunków europejskich. Jeszcze bardziej widoczne było to, gdy wyjechało się kilkadziesiąt kilometrów poza miasto – jadąc autostradą przez godzinę mijaliśmy raptem kilka samochodów. Coś, co u nas jest niespotykane. Do tego należy dodać kwestię odległości – miasta oddalone są od siebie o co najmniej kilkadziesiąt kilometrów (a mogą wynosić i kilkaset), jednak wyprawa z jednego końca Australii na drugi liczy się już w tysiącach kilometrów. Ze względu na duże odległości popularnym rozwiązaniem w Australii jest edukacja dzieci prowadzona zdalnie np.: drogą radiową.     


Kuflik zwany też kalistemonem lub „szczotką do butelek”

Jadąc z Geraldton do Perth (dystans wynoszący ok. 450 km) przejechaliśmy przez 5 lub 6 miast i niektóre z nich składały się z kilkunastu domów. Resztę stanowiły pola uprawne i busz. Z uwagi na dużą ilość dostępnej ziemi powierzchnie farm idą w setki i tysiące hektarów. Niewielka populacja jest dobrą rzeczą jeżeli chodzi o warunki drogowe – użytkowników dróg jest mało, dlatego można jeździć po nich 100 km/h, dlatego Australijczycy liczą dystans w oparciu o tę prędkość podając czas jazdy, a nie odległość (np.: 4 godziny a nie 400 kilometrów). Sami Australijczycy przyznają, że tak niska populacja ma też swoje wady – często oferta produktowa jest ograniczona, bowiem nie ma możliwości jej urozmaicania z obawy o zbyt małą ilość potencjalnych nabywców.


Pinnacles

Przyroda
Ta, jak wiadomo, jest bardzo specyficzna i odmienna z racji izolacji tegoż kontynentu. Mamy tu torbacze, ssaki jajorodne, a także setki innych gatunków rodzimej fauny i flory spotykanej wyłącznie na tym kontynencie. Kangury można spotkać podczas przechadzek po buszu, ale także na obrzeżach miast (te „miastowe” są z reguły mniej płochliwe). Jest ich tam wiele a zdarza się, że trzymane są jako zwierzęta domowe, jednak tylko samice, gdyż samce po dorośnięciu stają się agresywne i niebezpieczne. Drugi symbol Australii – koala – nie występuje w części tego kraju, którą odwiedziliśmy.


Kalbarri National Park

Nie ukrywam, że obcowanie z przyrodą było dla mnie wielką frajdą. Widzieliśmy różne odmiany buszu, tereny pustynne (Pinnacles), półpustynne (Kalbarri National Parki), formacje skalne, mokradła itd. Przyroda jest bardzo zróżnicowana i często widać to już po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. Papugi są tam wszechobecne jak u nas wrony czy gołębie – i mniej więcej tak samo lubiane z uwagi na wyrządzane przez nie szkody. Powietrze, zwłaszcza po deszczu, pachnie eukaliptusem – wokół Perth jest bardzo wiele skupisk tej rośliny. Część buszu nie została tam wykarczowana przez kolonialistów. Nie wynikało to z zamiłowania do przyrody, ale z faktu ubogich gleb, na których rosły, przez co karczunek taki byłby próżnym wysiłkiem w ich mniemaniu. Eukaliptusy zatruwają glebę wokół siebie, aby utrudnić wzrost innym roślinom. Wszystko, co zerwiemy w buszu – nawet lawenda – pachnie olejkami eterycznymi eukaliptusów. Jedną z ciekawszych roślin były krzewy zwane „bootlebrush” – szczotka do butelek. Faktycznie ich kwiaty bardzo przypominają to bardzo dobrze znane piwowarom narzędzie. Jadąc na północ od Perth eukaliptusy i żółtaki (zwane „grass trees” lub rzadziej – ze względu na poprawność polityczną – „black boys”) ustępują miejsca banksjom, a po jakimś czasie i one kapitulują pod zwrotnikowym słońcem, gdzie roślinność jest bardzo przerzedzona i osiąga niewielkie rozmiary.



Inną ciekawostką przyrodniczą był dla mnie gatunek ptaka znany jako kukabura. Jego trel brzmi jak opętańczy śmiech (link) i szczerze współczuję tym, obok których ten ptak postanowił uwić sobie gniazdo. Skoro już pozostajemy w temacie przyrody – wiele mówi się o jadowitych wężach i pająkach oraz innych niebezpiecznych żyjątkach. Sami Australijczycy bardzo nie lubią tej opinii. Argumentują to tym, że jeżeli rzekomo wszystko w ich kraju jest śmiercionośne, to już dawno nie powinno być tam jakichkolwiek form życia, a poza tym wielkość kontynentu sprawia, że większość gatunków posiada ograniczony zasięg występowania (np.: krokodyle spotkać można wyłącznie na północy kontynentu). Ludzie nauczyli się żyć wśród węży, pająków i innych niebezpiecznych stworzeń. Złotą radą w zakresie prewencji jest częste i regularne koszenie przydomowego trawnika – jeśli trawa jest krótka nie wejdą tam szukające schronienia gryzonie, a to na nie najczęściej polują węże. Znaki ostrzegające przed nimi można spotkać bardzo często, jednak niesprowokowane najczęściej same uciekają, gdy wyczują drgania tworzone przez ludzkie kroki. Do tego wystarczy gwizdać podczas przechadzki po buszu i szansa, że wąż sobie popełznie jest bardzo duża. Nawet jeśli ukąsi – na każdy rodzaj jadu jest surowica, więc jak to mówią Aussies – no worries. Niemniej, podczas wiosennych eskapad należy być bardziej czujnym, bowiem gady wybudzają się po zimie i nie są jeszcze aż tak ruchliwe i żywotne. Trzeba patrzeć pod nogi, bo w tym okresie szansa na bycie ukąszonym jest największa. Drugim z realnych zagrożeń we wrześniu w Australii są dzierzbowrony – (magpies – nazywane tak przez Australijczyków, choć taksonomicznie nie mają nic wspólnego  ze srokami). Jest to okres, kiedy ptaki te mają pisklęta i zdarzają się ataki na ludzi, którzy znaleźli się zbyt blisko gniazda. Ptaki te atakują najczęściej podlatując od tyłu, dlatego podczas ataku nie należy oglądać się za siebie, bowiem ptak może dziobnąć nas w oko. Swoją drogą, ptaki te mają bardzo charakterystyczny i piękny śpiew (link).  


Dzierzbowron (magpie)

Jedzenie
Nie ma czegoś takiego jak kuchnia australijska (powiedzą Wam to sami Aussies). Sporo w niej wpływów angielskich – fish and chips, ale także wyraźne są tam wpływy kuchni azjatyckich. Wśród mięs królują baranina i wołowina (najczęściej grillowane). Wieprzowiny nie jada się tam dużo. Ciekawa sytuacja jest z mięsem kangurzym. Australijczycy nie pałają do niego wielką sympatią i często służy ono jak karma dla psów. Turyści odwiedzający ten kraj z kolei często stawiają sobie za punkt honoru skosztowanie tego rodzaju mięsiwa. My się pokusiliśmy i nie żałowaliśmy – fakturą i smakiem przypominało mięso jelenia ze specyficznym aromatem. Miłośnicy ryb i owoców morza będą czuć się tam jak w raju, zważywszy na fakt, że wiele z nich można kupić świeżych i niemrożonych. Z ryb polecam blue groper’a i rekina, a z owoców morza - langustę. Bardzo smaczne są tam także owoce – miałem okazję jeść marakuję prosto z drzewa, zrywaliśmy i jedliśmy również pomarańcze i mandarynki. Przepyszne. Także banany i kiwi były o wiele lepsze o tych, które można kupić u nas w sklepach.


Czarny łabędź – symbol Australii Zachodniej

Ludzie
Jak już wspomniałem, są bardzo mili i przyjacielscy. Często osoby nieznające się pozdrawiają się na ulicach i zagadują o to i owo. Nikt nigdzie nie goni, nie ma spiny – czego nie udało zrobić się dziś z pewnością uda się zrobić jutro. Ludzie chodzą ubrani na zupełnym luzie i obca jest Australijczykom filozofia – make life harder. Cechuje ich także duży dystans do rzeczywistości i ogromne poczucie humoru. Otwartość i pełen luz – tacy właśnie są Aussies.


Kakadu różowa


Kalbarri – Pot Alley


Centrum Perth


Kukabura chichotliwa


Księżyc – niby taki sam, ale coś tu jest inaczej…



Rozella czarnogłowa

2 komentarze:

  1. Czekam na część drugą i kolejne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będą tylko dwie części. Drugą muszę doszlifować i w tygodniu trafi na bloga. :)

      Usuń