Tegoroczne wakacje przyszło mi spędzić u przyjaciół w
Australii, a dokładnie w jej stanie zwanym Australią Zachodnią. Była to moja
pierwsza podróż poza Europę, jednocześnie będąca pierwszą w życiu okazją do
podróży lotniczej. Przygotowania do wylotu rozpoczęliśmy z dużym wyprzedzeniem,
dzięki czemu – pomimo natłoku spraw wszelakich – przebiegły one bezstresowo.
Dużym zaskoczeniem była dla mnie procedura wizowa – wniosek wizowy składany
jest online, a na odpowiedź czeka się nie dłużej niż 2 dni. Co więcej, wiza
turystyczna jest darmowa – chodzi o eVisitor subclass 651 (wiza Visitor
subclass 600 kosztuje 140 AUD). Wydawana jest na okres 12 miesięcy, upoważnia
ona do wielokrotnego wjazdu na terytorium Australii, przy czym maksymalny czas
pobytu nie może być dłuższy niż 3 miesiące.
Perth nocą – widok z King’s Park
W końcu przyszedł wyczekiwany dzień wylotu i siedząc w busie,
który wiózł nas na warszawskie lotnisku z dużą dozą ekscytacji czekałem na to,
co miało się wydarzyć później. Sama podróż, pomimo długości jej trwania – 20
godzin (16 godzin lotu i 4 godziny przesiadki w Dubaju), minęła bez
jakichkolwiek zakłóceń. Zaopatrzyłem się na czas lotu w zapas audiobooków,
bowiem intuicja podpowiadała mi, że z racji wady wzroku pewnie nie wiele
skorzystam na rozrywce pokładowej. I jak to zwykle bywa, przeczucie mnie nie
zawiodło. Dzięki czytanej przez lektorów literaturze czas szybko mijał i przy
okazji nadrabiałem czytelnicze zaległości.
Widok na centrum Perth z Herrison
Island
Po wylądowaniu na lotnisku w Perth trzeba było przejść niezbędne
formalności, po czym trzytygodniowe wakacje rozpoczęły się na dobre. W tym
miejscu warto zwrócić uwagę na jedną rzecz, o której zostaliśmy poinformowani
wcześniej przez naszych australijskich przyjaciół – w Australii obowiązują
spore obostrzenia dotyczące wwozu przeróżnych produktów. Chodzi przede
wszystkim o nieprzetworzone produkty organiczne – np.: nasiona, owoce, fragmenty
roślin i zwierząt itd. (z wywozem tego rodzaju dóbr z Australii nie ma żadnego
problemu). Wynika to z faktu izolacji kontynentu od reszty świata i konieczności
obrony rodzimego ekosystemu. Zatem oprócz celników będziemy skontrolowani także
przez Urząd Rolnictwa i Zasobów Wodnych (Department of Agriculture and Water
Resources). Przed przylotem do Australii otrzymujemy dokument – Incoming Passenger
Card – będący deklaracją wwożonych przez nas dóbr. O ile alkohol i tytoń są
punktami standardowymi – tego pierwszego można wwieźć nie więcej niż 2250 ml
(bez rozróżniania na kategorie jak w UE), znajdziemy tam także pytania takie
jak: czy wwozi Pan/Pani jaja, orzechy, owoce, mięso, przedmioty zabrudzone
glebą.
Żółtaki (Xanthorrhoea)
dziko rosnące w buszu
W Internecie sporo czytałem o tym, że ludziom rekwirowano rozmaite
przedmioty, które uznano za niebezpieczne z mikrobiologicznego punktu widzenia.
W naszym przypadku, wszystko poszło gładko, bowiem dokładnie wiedzieliśmy
jakich rzeczy lepiej ze sobą nie zabierać. Zalecane jest także dokładne wyczyszczenie
butów (razem z podeszwami), bowiem jeśli „biosecurity” uzna, że są brudne może
wziąć je do odkażenia, za co przyjdzie nam zapłacić.
Owoce eukaliptusa
Pierwszym, co uderzyło mnie już na lotnisku w Perth byli
ludzie i ich nastawienie – mili, pogodni i przyjacielscy. Nawet formalności
graniczne były prowadzone bardziej w formie sąsiedzkiej pogawędki niż czynności
administracyjnej (podczas gdy w Warszawie nawet nie odpowiedziano mi „dzień
dobry” przy sprawdzaniu mojego paszportu). Urzędniczka „Biosecurity”,
dowiedziawszy się, że przylecieliśmy z Polski, pytała się nas, czy wwozimy
pierogi lub golonkę. Usłyszawszy, że nic z tych rzeczy, kazała nam przejść
dalej.
Pochylone drzewo (na skutek silnych
wiatrów wiejących od oceanu) – pospolity widok wokół Geraldton
Chcąc opisać moje wrażenia z pobytu w Australii, a jednocześnie
nie brnąc zbyt mocno w detale, chyba najlepiej będzie uczynić to odnosząc się
do konkretnych aspektów tak typowych dla tego kraju.
Kakadu biała
Klimat
Zachodnioaustralijskie lato znane jest z tego, że jest
niemiłosiernie gorące – temperatury częstokroć przekraczają 40 stopni
Celsjusza, a zdarza się, że przekraczają i 50 st. C. Upały zaczynają się
listopadzie i trwają do kwietnia. To właśnie dlatego polecano nam jako czas
przybycia wiosnę (wrzesień-październik) lub, ewentualnie, jesień
(kwiecień-maj). Przylot wiosną okazał się dobry pod kilkoma względami –
uniknęliśmy ekstremów pogodowych, ale także mieliśmy okazję przekonać się jak wygląda
ta pora roku po drugiej stronie globu. Wszystko kwitło, było nie tylko zielono,
ale także bardzo kolorowo. Powietrze przeszywała woń kwitnących roślin tak
odmienna od tej w Europie. Chcąc uzupełnić temat pór roku – zima w Zachodniej
Australii jest raczej deszczowa i relatywnie chłodna, jednak za atak zimy uważa
się tam dni, kiedy temperatura oscyluje wokół 10 stopni Celsjusza. Jesienią
temperatury są do zniesienia, ale wszystko jest wypalone przez kilkumiesięczne
upały.
Spacer wśród eukaliptusów
Klimat determinuje tam wiele rzeczy – styl budownictwa
(dominują budynki jednokondygnacyjne, przy czym wysokość od podłogi do sufitu
wynosi częstokroć ok. 4 metrów, aby na skutek konwekcji ciepłe powietrze „uciekało”
do góry. Domy nie posiadają izolacji, okna nie są szczególnie szczelne. Problem
z tego typu budynkami pojawia się, gdy robi się chłodniej – szybko się
wychładzają. Obowiązkowymi elementami wyposażenia są moskitiery, wentylatory i
klimatyzatory (temat ogrzewania traktowany jest raczej po macoszemu). Wrzesień
w Perth to miesiąc, kiedy temperatura podczas dnia oscyluje wokół 15-25 stopni
Celsjusza, a w nocy waha się między 5-15 st. C. Zatem wieczorem warto mieć coś
cieplejszego. Brak takich zim, jakie znamy w Europie, sprawia że np.: wodociągi
znajdują się nad ziemią, ponieważ nie ma potrzeby puszczania ich pod nią. Z
kolei konstrukcje domów są o wiele lżejsze, bowiem nie ma tam problemu z
zalegającym na dachach śniegiem. Często też, gdy na dworze jest poniżej 20
stopni Celsjusza można zobaczyć Australijki w kozakach, płaszczach i szalikach.
Tych państwa przedstawiać nie trzeba…
Mała populacja i duże
odległości
W Europie liczącej ok. 10 mln km2 mieszka około
725 milionów ludzi. W Australii na niespełna 8 mln km2 żyje ich ok.
25 milionów. Widać to było w Perth, gdzie pomimo godzin szczytu ilość ludzi na
ulicach była niewielka w porównaniu do warunków europejskich. Jeszcze bardziej
widoczne było to, gdy wyjechało się kilkadziesiąt kilometrów poza miasto – jadąc
autostradą przez godzinę mijaliśmy raptem kilka samochodów. Coś, co u nas jest
niespotykane. Do tego należy dodać kwestię odległości – miasta oddalone są od
siebie o co najmniej kilkadziesiąt kilometrów (a mogą wynosić i kilkaset),
jednak wyprawa z jednego końca Australii na drugi liczy się już w tysiącach
kilometrów. Ze względu na duże odległości popularnym rozwiązaniem w Australii jest
edukacja dzieci prowadzona zdalnie np.: drogą radiową.
Kuflik zwany też kalistemonem lub „szczotką
do butelek”
Jadąc z Geraldton do Perth (dystans wynoszący ok. 450 km) przejechaliśmy
przez 5 lub 6 miast i niektóre z nich składały się z kilkunastu domów. Resztę
stanowiły pola uprawne i busz. Z uwagi na dużą ilość dostępnej ziemi
powierzchnie farm idą w setki i tysiące hektarów. Niewielka populacja jest dobrą
rzeczą jeżeli chodzi o warunki drogowe – użytkowników dróg jest mało, dlatego
można jeździć po nich 100 km/h, dlatego Australijczycy liczą dystans w oparciu
o tę prędkość podając czas jazdy, a nie odległość (np.: 4 godziny a nie 400
kilometrów). Sami Australijczycy przyznają, że tak niska populacja ma też swoje
wady – często oferta produktowa jest ograniczona, bowiem nie ma możliwości jej urozmaicania
z obawy o zbyt małą ilość potencjalnych nabywców.
Pinnacles
Przyroda
Ta, jak wiadomo, jest bardzo specyficzna i odmienna z racji
izolacji tegoż kontynentu. Mamy tu torbacze, ssaki jajorodne, a także setki
innych gatunków rodzimej fauny i flory spotykanej wyłącznie na tym kontynencie.
Kangury można spotkać podczas przechadzek po buszu, ale także na obrzeżach
miast (te „miastowe” są z reguły mniej płochliwe). Jest ich tam wiele a zdarza
się, że trzymane są jako zwierzęta domowe, jednak tylko samice, gdyż samce po
dorośnięciu stają się agresywne i niebezpieczne. Drugi symbol Australii – koala
– nie występuje w części tego kraju, którą odwiedziliśmy.
Kalbarri National Park
Nie ukrywam, że obcowanie z przyrodą było dla mnie wielką
frajdą. Widzieliśmy różne odmiany buszu, tereny pustynne (Pinnacles),
półpustynne (Kalbarri National Parki), formacje skalne, mokradła itd. Przyroda
jest bardzo zróżnicowana i często widać to już po przejechaniu kilkudziesięciu
kilometrów. Papugi są tam wszechobecne jak u nas wrony czy gołębie – i mniej
więcej tak samo lubiane z uwagi na wyrządzane przez nie szkody. Powietrze,
zwłaszcza po deszczu, pachnie eukaliptusem – wokół Perth jest bardzo wiele
skupisk tej rośliny. Część buszu nie została tam wykarczowana przez
kolonialistów. Nie wynikało to z zamiłowania do przyrody, ale z faktu ubogich
gleb, na których rosły, przez co karczunek taki byłby próżnym wysiłkiem w ich
mniemaniu. Eukaliptusy zatruwają glebę wokół siebie, aby utrudnić wzrost innym
roślinom. Wszystko, co zerwiemy w buszu – nawet lawenda – pachnie olejkami
eterycznymi eukaliptusów. Jedną z ciekawszych roślin były krzewy zwane „bootlebrush”
– szczotka do butelek. Faktycznie ich kwiaty bardzo przypominają to bardzo
dobrze znane piwowarom narzędzie. Jadąc na północ od Perth eukaliptusy i żółtaki
(zwane „grass trees” lub rzadziej – ze względu na poprawność polityczną – „black
boys”) ustępują miejsca banksjom, a po jakimś czasie i one kapitulują pod
zwrotnikowym słońcem, gdzie roślinność jest bardzo przerzedzona i osiąga
niewielkie rozmiary.
Inną ciekawostką przyrodniczą był dla mnie gatunek ptaka
znany jako kukabura. Jego trel brzmi jak opętańczy śmiech (link) i szczerze
współczuję tym, obok których ten ptak postanowił uwić sobie gniazdo. Skoro już
pozostajemy w temacie przyrody – wiele mówi się o jadowitych wężach i pająkach
oraz innych niebezpiecznych żyjątkach. Sami Australijczycy bardzo nie lubią tej
opinii. Argumentują to tym, że jeżeli rzekomo wszystko w ich kraju jest
śmiercionośne, to już dawno nie powinno być tam jakichkolwiek form życia, a
poza tym wielkość kontynentu sprawia, że większość gatunków posiada ograniczony
zasięg występowania (np.: krokodyle spotkać można wyłącznie na północy
kontynentu). Ludzie nauczyli się żyć wśród węży, pająków i innych
niebezpiecznych stworzeń. Złotą radą w zakresie prewencji jest częste i
regularne koszenie przydomowego trawnika – jeśli trawa jest krótka nie wejdą
tam szukające schronienia gryzonie, a to na nie najczęściej polują węże. Znaki
ostrzegające przed nimi można spotkać bardzo często, jednak niesprowokowane
najczęściej same uciekają, gdy wyczują drgania tworzone przez ludzkie kroki. Do
tego wystarczy gwizdać podczas przechadzki po buszu i szansa, że wąż sobie
popełznie jest bardzo duża. Nawet jeśli ukąsi – na każdy rodzaj jadu jest
surowica, więc jak to mówią Aussies – no
worries. Niemniej, podczas wiosennych eskapad należy być bardziej czujnym,
bowiem gady wybudzają się po zimie i nie są jeszcze aż tak ruchliwe i żywotne.
Trzeba patrzeć pod nogi, bo w tym okresie szansa na bycie ukąszonym jest największa.
Drugim z realnych zagrożeń we wrześniu w Australii są dzierzbowrony – (magpies –
nazywane tak przez Australijczyków, choć taksonomicznie nie mają nic wspólnego ze srokami). Jest to okres, kiedy ptaki te
mają pisklęta i zdarzają się ataki na ludzi, którzy znaleźli się zbyt blisko
gniazda. Ptaki te atakują najczęściej podlatując od tyłu, dlatego podczas ataku
nie należy oglądać się za siebie, bowiem ptak może dziobnąć nas w oko. Swoją
drogą, ptaki te mają bardzo charakterystyczny i piękny śpiew (link).
Dzierzbowron (magpie)
Jedzenie
Nie ma czegoś takiego jak kuchnia australijska (powiedzą Wam
to sami Aussies). Sporo w niej wpływów angielskich – fish and chips, ale także
wyraźne są tam wpływy kuchni azjatyckich. Wśród mięs królują baranina i
wołowina (najczęściej grillowane). Wieprzowiny nie jada się tam dużo. Ciekawa
sytuacja jest z mięsem kangurzym. Australijczycy nie pałają do niego wielką
sympatią i często służy ono jak karma dla psów. Turyści odwiedzający ten kraj z
kolei często stawiają sobie za punkt honoru skosztowanie tego rodzaju mięsiwa.
My się pokusiliśmy i nie żałowaliśmy – fakturą i smakiem przypominało mięso
jelenia ze specyficznym aromatem. Miłośnicy ryb i owoców morza będą czuć się
tam jak w raju, zważywszy na fakt, że wiele z nich można kupić świeżych i
niemrożonych. Z ryb polecam blue groper’a i rekina, a z owoców morza - langustę.
Bardzo smaczne są tam także owoce – miałem okazję jeść marakuję prosto z
drzewa, zrywaliśmy i jedliśmy również pomarańcze i mandarynki. Przepyszne.
Także banany i kiwi były o wiele lepsze o tych, które można kupić u nas w
sklepach.
Czarny łabędź – symbol Australii
Zachodniej
Ludzie
Jak już wspomniałem, są bardzo mili i przyjacielscy. Często
osoby nieznające się pozdrawiają się na ulicach i zagadują o to i owo. Nikt
nigdzie nie goni, nie ma spiny – czego nie udało zrobić się dziś z pewnością
uda się zrobić jutro. Ludzie chodzą ubrani na zupełnym luzie i obca jest
Australijczykom filozofia – make life harder. Cechuje ich także duży dystans do
rzeczywistości i ogromne poczucie humoru. Otwartość i pełen luz – tacy właśnie są
Aussies.
Kakadu różowa
Kalbarri – Pot Alley
Centrum Perth
Kukabura chichotliwa
Księżyc – niby taki sam, ale coś tu
jest inaczej…
Rozella czarnogłowa
Czekam na część drugą i kolejne :)
OdpowiedzUsuńBędą tylko dwie części. Drugą muszę doszlifować i w tygodniu trafi na bloga. :)
Usuń