W pierwszej części
opisu mojego eksperymentu, skupiłem się na prezentacji jego celu, metodyki oraz
surowców, które zostaną użyte przy jego przeprowadzaniu. Dla tych, których ów
wpis ominął – polecam zapoznać się przed dalszą lekturą niniejszego wpisu z tym
tekstem.
Na ponad tydzień
przed rozpoczęciem eksperymentu (30 czerwca) rozpocząłem hodowlę zakwasu na mące
żytniej razowej. Poprzednia kultura ucierpiała na skutek zakażenia grzybami
pleśniowymi. Mówi się, że letnia pora nie sprzyja piwowarstwu w tym czasie z
uwagi na wysokie temperatury oraz wszechobecne mikroorganizmy mogące zakazić
fermentującą brzeczkę. I faktycznie, tym razem zakwas zaczął przypominać gąbkę
już po kilkunastu godzinach (wiosną zajęło to trzy dni). Dodam tylko, że za
każdym razem używałem umytego i zdezynfekowanego słoika. Zakwas był dokarmiany
codziennie 3 łyżkami mąki i 2 łyżkami wody.
Wyhodowana kultura
była gotowa, gdy otrzymałem paczkę z surowcami (we wtorek 8 lipca). Po jej otwarciu,
przystąpiłem od razu do procedury przygotowania zaczynu. Pierwszą porcję (150 g
możliwie najdrobniej ześrutowanego słodu z płaskurki, 150 g bardzo drobno
ześrutowanego słodu z pszenicy samopszy i 250 ml wody) sporządziłem o godzinie
14:00. Następną porcję dodałem o 20:00 zachowując te same ilości rozdrobnionych
słodów oraz wody. W środę (9 lipca) przed wyjściem do pracy zakwaszone ciasto
zmieszałem z resztą słodów (w sumie zamówiłem ich 2 kilogramy – po kilogramie
każdego z nich), dodając taką ilość wody, by ciasto miało konsystencję gęstego
ciasta chlebowego. Dla wsparcia jego wyrastania dodałem saszetkę drożdży
instant. Zakwaszone ciasto bardzo ładnie pachniało, przede wszystkim octanem izoamylu
(zapach bananowy).
Gdy wróciłem z pracy,
ciasto było już wyrośnięte. Po godzinie 17:00 umieściłem ciasto w blachach
dając mu nieco czasu na wyrośnięcie przed włożeniem blach do piekarnika. Z
całości powstałego ciasta chlebowego odebrałem jego czwartą część, celem użycia
jej jako startera (obok drożdży piekarskich). Wyrośnięte ciasto w formach
umieściłem w piekarniku nagrzanym na 160 st. C na czas 30 minut. Po
„wypieczeniu” (z założenia bochenki miały być na wpół surowe w środku),
odstawiłem je do wystygnięcia.
Następnego dnia – 10
lipca – po powrocie z pracy rozpocząłem procedurę mycia potrzebnego sprzętu
oraz kruszenie chleba. Do kotła wlałem 21 litrów wody i wrzuciłem pokruszony
chleb. Przy okazji, okazało się, że hodowany przeze mnie zakwas odebrany dzień
wcześniej rozwarstwił się i zaczął wydawać bardzo nieprzyjemny zapach farby
emulsyjnej, zmywacza do paznokci i innych chemikaliów. Zadecydowałem, że do
fermentacji użyję dwóch opakowań drożdży instant. Postanowiłem użyć dwa
opakowania, ponieważ po cichu liczyłem na to, ze stressing może wnieść do smaku
i aromatu rożne akcenty (sam nie wiedziałem z czym będę miał do czynienia), a
poza tym, większa ilość drożdży będzie sprzyjać zdominowaniu przez nie środowiska
oraz zmniejszeniu ryzyka infekcji (do wyrobu „Sumer Ale” nie użyłem chmielu).
„Zacier” podgrzałem
do 67 st. C i postanowiłem przetrzymać go w tej temperaturze, by sprawdzić czy
uaktywnią się enzymy amylolityczne, czy proces pieczenia bezpowrotnie je
zniszczył. Wykonana próba jodowa wskazała jednoznacznie duże ilości
nieprzekonwertowanej skrobi. Po upływie tego czasu okazało się, że barwa próbki
zacieru nie ulegała zmianie i cały czas była przebarwiona na
fioletowo-granatowy kolor. Doprowadziłem brzeczkę do wrzenia, w międzyczasie
usuwając z jej powierzchni pływające kawałki chleba w przeświadczeniu, że już
na wiele się nie zdadzą. Miałem na uwadze fakt, że warto byłoby, aby brzeczka
nie była tak gęsta z uwagi na pomniejsze użycie przypraw oraz chłodnicy
zanurzeniowej.
Gotowanie brzeczki
zaplanowałem na 30 minut. Zaraz po rozpoczęciu wrzenia dodałem ekstrakt słodowy
jasny (źródło cukrów, które drożdże będą w stanie przefermentować), na 20 minut
przed końcem gotowania dodałem do kotła przyprawy (korzeń lukrecji, kolendrę
indyjską, skórkę pomarańczy curacao oraz miętę), a 10 minut przed zakręceniem
kurka z gazem umieściłem w garze chłodnicę.
Zdecydowanie
najciekawiej zrobiło się, gdy zakręciłem palnik. Najpierw pojawiło się małe
podtopienie, bo gdzieś przeciekała woda z wężyka doprowadzającego wódę do
chłodnicy. Potem okazało się, że brzęczkę udało się schłodzić do 25 st. C, a
aneksja wanny nie wchodziła w rachubę. Brzeczka była gęsta a i w mieszkaniu
było około 27. st. C, co na pewno nie pozostało bez znaczenia przy jej
chłodzeniu. W czasie próby obniżenia temperatury brzeczki nastawnej,
równocześnie miała miejsce rehydratacja drożdży. Drugim problemem okazała się
filtracja przy dekantacji brzeczki z kotła do fermentora. Z góry brzeczka
wyglądała z pozoru na pozbawioną zawiesin i resztek rozpuszczonego chleba, ale
to były tylko pozory. Było w niej sporo pozostałości, których nie udało mi się
zebrać, gdy brzeczka nagrzewała się do temperatury wrzenia. Sitka o małych
oczkach szybko się zatykały i idąc tym sposobem dekantacja trwałaby „od
zmierzchu do świtu”. Z kolei sprzęty z większymi otworami przepuszczały
wszystko, łącznie z tym, czego chciałem się pozbyć. W akcie bezradności i
desperacji… przelałem całość z gara do wysterylizowanego fermentora, bo bałem
się, że im dłużej będę stal i dumał, tym bardziej zwiększa się ryzyko infekcji.
Do fermentora dodałem uwodnione drożdże (około 21 wieczorem), zamknąłem
szczelnie pojemnik fermentacyjny, rurkę fermentacyjną zalałem spirytusem
salicylowym i wystawiłem fermentor na balkon, bowiem po przejściu burzy na
dworze było o wiele chłodniej niż w mieszkaniu. Przy zlewaniu zadbałem o to, by
brzeczka odpowiednio się natleniła.
Na tym etapie nie
pozostało mi już nic innego jak posprzątać kuchnię, umyć sprzęt i czekać, aż „jednokomórkowi
koledzy” podejmą pracę. Termometr na fermentorze pokazywał, że temperatura w
wiadrze wynosi 26 st. C. Dokonałem też pomiaru ekstraktu początkowego, który
wyniósł 10 Blg według mojego areometru. Zapach brzeczki był bardzo słodki,
zdominowany przez aromaty lukrecji i mięty. Otrzymałem około 15 litrów nastawu
– według skali na wiadrze, jednak w rzeczywistości było jej kilka litrów mniej
z uwagi na duży udział części stałych, stanowiących pozostałości po
rozpuszczonym chlebie.
Ku mojemu zdumieniu,
faza lagu trwała zaledwie półtorej godziny. Po 22:30 z rurki zaczęło wydobywać
się znajome i cieszące ucho „bulkanie”.
W piątek – 11 lipca –
rano wniosłem fermentor do mieszkania. Temperatura w wiadrze podniosła się na
tyle, że termometr nie wskazywał już nic (jego skala kończy się na 30 st. C). Z
rurki dobiegało jednostajne i miarowe „bulkanie”. Podniosłem wieko i moim oczom
ukazał się widok bujnego, beżowego, drożdżowego kożucha, którego wysokość
wynosiła około 10 centymetrów. Trunek
był cały czas słodki, smakował zakwaszonym chlebem, słodem, wyczuwalne były też
użyte przyprawy (zwłaszcza lukrecja i mięta).
Kilka godzin później
zapach trunku uległ zmianie, pojawiły się nuty świadczące o tym, że jego
fermentacja postępuje. W zapachu był podobny do piwa, jednak występowały
wyraźne różnice. Jego aromat był mocno chlebowy, przypominający chleb razowy
albo kwaśny pumpernikiel, zapach przypraw uległ osłabieniu, zaś barwa trunku z
szaro-burej zmieniła się na żółto-brązową. Pojawiło się też minimalne wysycenie
dwutlenkiem węgla. Zmiany zaczęły iść w dobrym kierunku. Kożuszek drożdży
stawał się coraz mniejszy, ale nadal pracowały.
W sobotę rano
dokonałem pomiaru Blg. Okazało się, że drożdże odfermentowały do 0 (fermentacja
trwała około 36 godzin). Otrzymany trunek miał żółto-brązową barwę, która była
ponadprzeciętnie mętna. Trunek cechował przyjemny słodko-kwaskowy aromat, który
także posiadał nutę drożdżową, typową dla rozmaitych ciast i wypieków przed ich
upieczeniem, bardzo charakterystyczną i zapadająca w pamięć. Aromat przypomina
piwo, ale w niewielkim stopniu. Występują w nim też estry (przede wszystkim
banan) oraz aromat cierpkich owoców (przede wszystkim porzeczki). Brak fuzli i
innych nieprzyjemnych nut. W smaku też dominowały aromaty słodkie, zbożowe i
lukrecjowe, nuta kwaskowa pochodna od drożdży i nieznaczny akcent miętowy.
Wyraźne były również owocowe estry. Kolendra i curacao były praktycznie
niewyczuwalne. Napój charakteryzował się bardzo niskim, przyjemnym wysyceniem
CO2, był zawiesisty (trzeba go było nalewać przez sito jeśli chciało się
uniknąć dostania się części stałych do naczynia) i bardzo sycący. Trunek był
przyjemny w smaku, choć bardzo specyficzny i odmienny od piwa znanego nam
współcześnie. Dobrze gasił pragnienie i pozostawiał na języku słodko-kwaśny
posmak, który trochę zalegał. Najbardziej bałem się jakichś odpychających
aromatów, jednak ku mojej uldze, nic takiego nie znalazłem. Alkohol praktycznie
niewyczuwalny, pomimo fermentacji w bardzo wysokiej temperaturze (przypuszczam,
że jego zawartość wynosiła około 4% obj.). Tego dnia rozlałem napój i rozdałem
go kilku szczęśliwcom. Dno fermentora wyścielało mnóstwo drożdżowej biomasy
oraz osadu powstałego z obecnych w piwie pozostałości chleba, których nie udało
mi się odfiltrować.
Pewną (symboliczną)
ilość zostawiłem sobie dla celów konsumpcyjnych. Trunek przechowuję w lodówce i
od dwóch dni jego smak nie uległ znaczącej zmianie (mam świadomość, ze ten stan
rzeczy nie będzie trwał wiecznie). Trunek jest mętny i bardzo specyficzny pod
kątem smaku i zapachu, ale na pewno było warto, nawet jeśli otrzymany w ten
sposób napój przypomina starożytne piwa choćby w niewielkim stopniu.
Wnioski
Otrzymane piwo jest
pijalne i całkiem smaczne jeśli pijącemu przypadnie do gustu cała jego
specyfika. Przy odpowiednim doborze przypraw, ich ilości i proporcji można by
wzbogacić i udoskonalić jego smak, przez co byłby jeszcze ciekawszy. Myślę, że
dodatek chmielu dobrze by zrobił takiemu napojowi, bowiem złamałby wszechobecną
słodycz (wariant teoretyczny jeśli zdecydowałbym się na kolejne interpretacje
lub jeśli ktoś chciałby coś takiego uwarzyć). Użyte przeze mnie słody są dość
drogie, bowiem to rzadki i raczej nietypowy surowiec piwowarski, jednak z
pewnością i powodzeniem można by użyć zwykłej pszenicy i/lub orkiszu (obydwu w
formie słodowanej). Jeśli dawne piwa tak smakowały, to nie ma wcale czego
współczuć starożytnym. Przeciwnie, myślę, że należą im się dowody uznania, że
biorąc pod uwagę stan ówczesnej wiedzy oraz możliwości technologiczne byli oni
w stanie przygotowywać takie napoje, które miały przede wszystkim gasić
pragnienie, zaspokoić głód, a i przy okazji poprawić humor. Mam świadomość, że
wyeliminowanie czynnika fermentującego jakim miał być zakwas mogło przysłużyć
się na plus gotowemu napojowi, bowiem być może jego aromat z uwagi na mikroflorę
zakwaszonego ciasta byłby znacznie odmienny (cierpki, octowy, etc). Prawdopodobnie
dawne piwa byłby bardziej cierpkie, gdyż często stosowano fermentację
spontaniczną. Przekonałem się także, że czas ekspozycji chleba na wysoką
temperaturę w piekarniku zdezaktywował enzymy odpowiedzialne za scukrzenie
skrobi. Pytanie czy jeśli owa ekspozycja byłaby krótsza, a podczas wypieku
panowałyby inne warunki termiczne, to czy jakaś część z nich mogłaby przetrwać
i przekonwertować później choć część skrobi wciąż obecnej w zmielonym słodzie?
Uważam ten
eksperyment za udany. Być może bardziej doświadczeni piwowarzy zrobiliby to
zupełnie inaczej, jednak ja powziąłem taki plan i się go trzymałem. Myślę, że w
moim domowym browarze będę sporo eksperymentował, bo bardzo podoba mi się to w
piwowarstwie, że daje ono bardzo szerokie pole do popisu. Oczywiście relacje z
eksperymentalnych warzeń będę zamieszczał na blogu. A muszę się przyznać, że
mam już kilka pomysłów na kolejne eksperymenty…
Robię takie rzeczy na bieżąco, parę uwag;
OdpowiedzUsuńszkoda, że nie zatarłeś normalnie tego ciasta słodowego, miałbyś cukry, nie musiałbyś używać ekstraktu i pytanie czy enzymy pozostały w chlebie nie byłoby istotne.
Filtracja; jak chcesz dekantować z góry lepiej słód zmielić grubo (ale tu już to obowiązkowe zatarcie śruty w cieście), dużo łatwiej będzie zlać od góry, kiedyś zrobiłem kwas na cieście słodowym pszennym i przefiltrowałem to przez kilbelwężyk bez problemu, ale wole dekantować od góry.
Jest jeszcze jedna zaleta wężyka, puścić na maxa, żeby zbił złoże ,łatwiej dekantować od góry.
filtrowałeś po gotowaniu, lepiej to potraktować jak normalne zacieranie i zagotować po filtrowaniu (łatwiej to sanitarnie ogarnąć).
Gdybym miał powtarzać ten eksperyment, to na pewno kilka rzeczy bym zmienił. Byłem ciekaw, co otrzymamy jeśli chcielibyśmy odtworzyć sumeryjski sposób warzenia piwa z podpieczonego wcześniej ciasta chlebowego. Dekantacja to był w ogóle osobny temat. Jak już rozlałem piwo z fermentora do butelek, to okazało się, że jeszcze sporo osadu na dnie zostało. Bałem się, że kibel może się zapchać od tego. Dzięki za cenne uwagi.
Usuń