I stało się.
Przyszedł ten dzień, a był to ósmy lutego tego roku, kiedy uwarzyłem pierwsze
piwo z zacieraniem, a nie z puszki. Trochę czasu zajęło mi skompletowanie
brakującego sprzętu, ale jestem cierpliwy, a jak wiadomo „cierpliwy palcem dół
wykopie”. Gdy dotarły do mnie termometr z sondą oraz surowce, czekałem na
najbliższy weekend, by zabrać się do dzieła. Czytałem, oglądałem filmiki na
YouTube i pełen optymizmu zabrałem się do pracy.
Sama receptura była
kwestią drugorzędną, ponieważ chciałem bardziej przekonać się, jak cały proces
wygląda w praktyce. Użyte słody to pale ale i Crystal, a w dniu warzenia
kupiłem jeszcze błyskawiczne płatki owsiane. Drożdże w saszetce (Safale S-04)
miałem u siebie w lodówce jeszcze z zeszłorocznych zapasów. Jeżeli chodzi o
chmiele – postawiłem na odmiany środkowoeuropejskie (polska Iunga, a także
czeskie: Kazbek i Saaz). W moim zamyśle miało to być coś na kształt IPA, ale
stwierdziłem, że nie będę celował w konkretny styl, po prostu ma być
goryczkowe, bo takie piwa lubię.
Naszykowałem sobie
sprzęt i późnym popołudniem „ruszyłem z tematem”. Wiedziałem, że jest to
zajęcie dość pracochłonne i, że pewnie do północy się nie wyrobię, ale wolę spędzić
weekend w kuchni niż przed telewizorem, zwłaszcza, że to ja gotuję w naszym
domu.
Stwierdziłem, że będę
zacierał jednoetapowo, na tak zwanego „lenia”. Podgrzałem wodę, wrzuciłem
słody, poczekałem, aż temperatura dojdzie do 68 st. C. i zakryłem kocioł
pokrywką, a także dwoma kocami, żeby ciepełko z
niego nie uchodziło. Co jakiś czas zamieszałem zacier i tyle. Po 75
minutach zrobiłem próbę jodową, a jej negatywny wynik był sygnałem, by zacząć „wygrzew”.
Podgrzany zacier
czerpakiem przelałem do kadzi filtracyjnej (użyłem filtratora z oplotu). W
międzyczasie, gdy układało się złoże, grzałem wodę do wysładzania. Najbardziej
bałem się filtracji i tego, że z kranika nic nie popłynie. Płynęło, powoli, ale
sukcesywnie zacieru ubywało w pojemniku fermentacyjnym. Pierwsze kilka litrów
filtratu wróciło do kadzi, zgodnie z praktyką. Potem zacząłem dodawać wodę do fermentora
z młótem, by wypłukać resztkę cukrów. Wysładzałem do gęstości 3°Blg. Odebrałem 22 litry brzeczki.
A potem nastąpiło to,
co znałem z warzenia z ekstraktów. Zagotowaną brzeczkę chmieliłem na goryczkę i
aromat (chmieliłem tez zacier), a po zakończeniu gotowania użyłem chłodnicy
zanurzeniowej. Brzeczkę ze stu stopni Celsjusza schłodziłem do 19 w 20 minut.
Pod koniec gotowania nawodniłem drożdże i po przelaniu 19 litrów brzeczki do
wysterylizowanego fermentora – zadałem je, by zamieniły ją w piwko. Zadałem je o
pierwszej w nocy, bo całość zabrała mi nieco więcej czasu niż się spodziewałem.
Raz, że to były moje pierwsze „koty za płoty” w tym temacie, a dwa – jestem
typem człowieka, który zawsze spieszy się powoli. Po 12 godzinach, z rurki
zaczęło dobiegać pięknie brzmiące „bulkanie”.
Inną moją obawą było,
czy zrobiłem wszystko właściwie podczas zacierania (za dużo dekstryn).
Cukromierz pokazał, że po 6 dniach fermentacji gęstość spadła z 16 do 5°Blg. Wczoraj przelałem piwo na cichą
fermentację i za kilka dni będę je chmielił na zimno, a potem będzie je trzeba
zabutelkować.
Teraz rozumiem
dlaczego na forum piwo.org, koledzy z większym
doświadczeniem namawiają do warzenia z zacieraniem. Nie jest to specjalnie
trudne, zwłaszcza gdy zaciera się infuzyjnie. Zabawa ze słodami daje o wiele
większe możliwości niż ekstrakty słodowe, które są droższe a ich paleta jest
mocno ograniczona w porównaniu z różnorodnością słodów. Trzeba nastawić się na
większą ilość czasu, którą będzie trzeba poświęcić na przygotowanie kilkunastu
litrów domowego piwa i na „powarzelne porządki”. Pomimo wszelkich starań, by
sprzątać na bieżąco, w pewnym momencie skapitulowałem i na drugi dzień kuchnia wyglądała
jakby przeszedł przez nią front, bo to coś się wysypało, tam się coś wylało, a gdzieś
indziej był jakiś wyciek lub inne nieszczęście. Moja partnerka nie była zbyt rada z widoku, który powitał ją
w kuchni w niedzielny poranek, ale dobrze, że lubi piwo, bo pewnie łatwiej
przyszło jej wybaczyć ten cały chaos i rozgardiasz. W końcu jak mawiał
pragmatyczny Vautrin w „Ojcu Goriot”, autorstwa Honoriusza Balzaca: „Życie jest
jak kuchnia - aby zrobić w niej cokolwiek, trzeba
pobrudzić ręce”. Co ciekawe, powiedziała, że moje warzenie piwa to
jedyny wyjątek, kiedy kuchnia może znajdować się w takim stanie. Grunt to
zrozumienie dla drugiego człowieka. Samo piwo bardziej mi smakuje niż w
wariancie z ekstraktu, jest pełniejsze, a jego smak jest intensywniejszy, choć
zdaję sobie sprawę, że z użytego przeze mnie zasypu cudów się nie wyczaruje.
Ale chodziło o empiryczne zetknięcie się z zacieraniem, a na cuda przyjdzie
czas…
Czytałem na piwo.org, że dobre efekty daje połączenie
polskiego chmielu Iunga z czeskim Kazbekiem i/lub Żateckim. Postanowiłem podążyć
tym tropem i muszę przyznać, że był to dobry pomysł, zwłaszcza w dobie
powszechnej fascynacji (poniekąd słusznej) chmielami ze Stanów Zjednoczonych,
Australii, czy Nowej Zelandii. Efektem tego mariażu jest bardzo przyjemna
ziołowo-kwiatowa goryczka, a mam nadzieję, że chmielenie na zimno jeszcze
bardziej uwypukli ten efekt.
Pierwsze piwo dobrze
zrobić z puszki (ale polecam ekstrakty i samodzielne chmielenie, a nie
brewkit), a potem warto pomyśleć o zacieraniu. Nie jest ono skomplikowane, a
daje dużo satysfakcji. Mam sporo pomysłów na kolejne piwa, cały czas śledzę
fora piwowarskie (polskie i zagraniczne) w poszukiwaniu źródeł inspiracji. W
tym roku pewnie jeszcze nie raz spędzę sobotę nad kotłem. Piwowarstwo sprawia
mi tez dużo radości z tego względu, że na tym polu moja niepełnosprawność nie
ma żadnego znaczenia (mój wzrok to około kilka procent widzenia zdrowego
człowieka, co odbija się piętnem na moim codziennym życiu i tym blogu –
niewychwycone literówki, nienajlepsza jakość zdjęć, które są tego bezpośrednią
konsekwencją). Nie warto rezygnować z marzeń w powodu tak błahych rzeczy…
Na sam koniec, warto
wspomnieć jak nazwałem swoje piwo. Zainspirowały mnie nazwy, jakie nadaje swoje
piwom Browar SzałPiw, bo brzmią w moich stronach swojsko i nikt nie ma problemu
z ich znaczeniem. Swoje piwo nazwałem „Gympel”, co stanowi nieszczególnie
pochlebne określenie osobnika płci męskiej.
P.S.: Zrobiłem kilka
zdjęć, ale od wysładzania o koniec warzenia było sporo zabawy z myciem sprzętu,
etc., dlatego fotografie obejmują tylko początek moich zmagań. Następnym razem
postaram się lepiej udokumentować cały proces.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz