W minioną sobotę wraz z Hanią
pojechaliśmy do Wrocławia, bo mieliśmy tam do załatwienia pewną sprawę. Po
zrealizowaniu planu zasadniczego, naszego wyjazdu, udaliśmy się pod wieczór na
przechadzkę po wrocławskim starym mieście. Obydwoje lubimy to miasto, choć
każde z nas z nieco innych pobudek.
Miałem okazję mieszkać przez
cztery miesiące w tym uroczym mieście podczas wymiany studenckiej w ramach
programu MOST. Było to w 2007 roku, czyli na kilka lat przed piwną rewolucją i
sfrunięciem ducha kraftu z przestworzy nad kraj między Odrą i Bugiem. W tamtym
czasie, Wrocław zdecydowanie bardziej kojarzył mi się z piwem niż Poznań, bo w
2007 roku było już tam kilka sklepów, w których można było posmakować polskich
piw z małych browarów, czy sporej oferty „importów". W owym czasie w
Poznaniu nie było żadnego sklepu specjalistycznego z piwem, a jedynym źródłem
zaopatrzenia były hipermarkety. Inną kwestią w tamtym okresie był mój studencki
budżet, który stanowił główny wyznacznik piw będących w moim zasięgu pod
względem cenowym.
Od tego czasu minęło jednak siedem
lat i sporo na polskiej scenie piwnej się zmieniło. A co najważniejsze, zmiany
poszły w bardzo dobrym, wręcz wymarzonym, kierunku.
Mieliśmy przygotowaną listę
potencjalnych miejsc, w których chcieliśmy osuszyć po kufelku z piwem. Nasze
tourne rozpoczęliśmy od kolacji w Bierhalle. Konkretne jedzenie (placek
ziemniaczany z gulaszem) i do tego po kufelku ichniego piwa (ja piłem
pilznera, a Hania. jej ukochanego. weizena).
Posileni, ruszyliśmy do
„Kontynuacji". Przekroczyliśmy jej wrota około 19-tej, ale lokal był już w znacznej mierze zapełniony. Udało nam się
znaleźć stolik dla dwóch osób i dumnym krokiem skierowałem się w stronę baru...
Sam klimat tego miejsca jest jak najbardziej pozytywny. Jest tam jasno z
uwagi na białe ściany, co dla mnie jako osoby niedowidzącej jest sporym plusem,
choć innym może to przeszkadzać, bo odbiera to intymny nastrój. Na samych
ścianach znajduje sie wiele prac autorstwa Agnieszki Tomaszewskiej, które
są po części humorystyczne, po trochu abstrakcyjne, ale w ciekawy sposób
odnoszą się do otaczającej nas rzeczywistości. Ciekawy wybór serwowanych
piw i bardzo przyjacielska obsługa. W tle słychać było przyjemną muzykę z
pogranicza rocka i alternatywy.
Fajny motyw :)
Moim pierwszym piwem, które tam
wypiłem, było „Smoked Cracow" z Pracowni Piwa, czyli małopolska
interpretacja wielkopolskiego piwa (grodziskiego) o ekstrakcie 7,7% wag. i
zawartości alkoholu wynoszącej 2,4% obj. Posiadało jasnozłotą, zmętnioną
barwę, białą pianę i zbożowo-wędzony aromat z nieznacznym akcentem chmielowym.
w smaku też królowała wędzoność, która sprawiała, że piwo o ekstrakcie poniżej
8% wag. wydawało się nad wyraz treściwe. Lekkie, sesyjne (o ile lubi się aromat
wędzony w piwie) i bardzo dobrze gaszące pragnienie. Bardzo mi smakowało. Fakne
uzupełnienie doświadczenia z obecnymi wersjami piwa grodziskiego na rynku.
Drugim (i ostatnim) piwem pitym w
tymże pubie był „Smoky Joe" z AleBrowaru. Była to wersja piwa, którą
wybrali fani piw z tego browaru w internetowej ankiecie. Zwycięską opcją okazał
się „Smoky Joe" z jeszcze większym udziałem w zasypie słodu wędzonego
torfem. W owej sondzie głosowałem na „Sweet Cow” z większą ilością laktozy i
dodatkiem ziaren kakaowca. Jeszcze rok temu bym się trochę wahał, czy spróbować
tego rodzaju piwo, ale zeszłoroczny „Smoky Joe” oraz „Smokey George" z
Brauerei Rittmayer, przekonały mnie do tych piw (z dodatkiem słodu whisky).
Teraz poszukuję „100% Peated” z norweskiego browaru Nøgne Ø i planuję też
własne uwarzenie Whisky Stoutu. Wracając do sobotniego spotkania z fanowską
wersją „Smoky Joe”, powiem tak: było zacnie. Nuty torfowe, ziemiste w polaczeniu
z solidnym ciałem słodowym, aromatem palonej kawy i posmakiem
„dębowej beczki” dały naprawdę niezły wynik. Smak tego piwa jest bardzo
esencjonalny, jest ono gęste i oleiste. Takiego „Smoky Joe" życzyłbym
sobie w przyszłości. Po raz pierwszy od długiego czasu cieszę się, że moja
opinia znalazła się w mniejszości. Piwo jest czarne jak sumienie niejednego
polityka, a korona z brązowej piany długo utrzymuje się na jego powierzchni.
AleBrowar obiecywał petardę i słowa dotrzymał. Tu nie ma miejsca na szeroką
skalę szarości; albo się je polubi, albo już nigdy do niego nie wróci.
Potem postanowiliśmy rozejrzeć się
za filiżanką kawy i trochę pospacerować, szukając przy okazji miejsca w którejś
z opcji lokalowych z naszej listy. Był sobotni wieczór, więc nie było to takie
proste (z czym się liczyliśmy), ale udało nam się znaleźć wolny stolik w „Szynkarni"
(wcześniejsze próby „zakotwiczenia” w takich pubach jak „Pod Latarniami”, czy w
„Zakład Usług Piwnych” zakończyły się niepowodzeniem). Myślę, że to nie był
przypadek, że trafiliśmy, tam gdzie trafiliśmy. „Szynkarnia” to miejsce
stworzone dla takiego piwnego maniaka i łasucha jak ja. Poza dużym wyborem
piw, lokal serwuje szeroki wybór serów zagrodowych, tradycyjnych wędlin z
niewielkich zakładów wędliniarskich i kusząco wyglądających słodkości.
Obsługa jest bardzo sympatyczna i chętnie podpowie i doradzi, jeśli ktoś czuje
się zagubiony w chwili dokonywania zakupu trunku lub przekąski. Najbardziej
zaintrygowała nas kiełbasa... nowotomyska. Po rozmowie z panią zza baru,
okazało się, że jest to faktycznie kiełbasa spod Nowego Tomyśla, z niedużego zakładu
rzeźnicko-wędliniarskiego, mieszczącego się w miejscowości Bukowiec (8 km od Nowego Tomyśla). Szczerze,
dopiero 180 kilometrów od domu dane mi było jej spróbować i przyznam,
że następnym razem będę musiał udać się do ich mobilnego sklepu firmowego.
Wniosek stąd płynie taki, że oferowane produkty to autentyki, a nie jakieś tam
"cuda, cudawianki". Przy barze znajduje się lista kontrahentów, z
którymi pub współpracuje i można się co nieco dowiedzieć o konkretnym wyrobie
oraz jego wytwórcy. Podczas naszego pobytu w tym lokalu, do piwa
zamówiliśmy sobie o podpłomyku (mój był z serem, szynką, cebulą i szczypiorkiem,
a Hani z suszonymi pomidorami i kurczakiem). Bardzo nam smakowały.
Jeżeli chodzi o degustowane przeze
mnie piwa, były to wypusty polskich browarów rzemieślniczych. Jako pierwsze,
skosztowałem „Lublin to Dublin”. To kolaboracyjne piwo uwarzone wspólnie przez
Browar PINTA i szkocki Carlow Brewing Company, znany też jako O’Hara’s Brewery,
to Robust Oatmeal Stout – solidny stout owsiany o ekstrakcie 16% wagowo i
zawartości alkoholu na poziomie 6,5% objętościowo. Piwo czarne, o
nieprzejrzystej barwie z bujną pianą, która posiadała bezowo-szary kolor, W zapachu
dominowała nuta palona z kawowym akcentem i aromat gorzkiej czekolady. W smaku
uderzała słodowość z domieszką paloności, lekki akcent kawowy oraz posmak
czekolady. Piwo gęste, treściwe, ale nadzwyczaj pijalne, przez co jest bardzo
zdradzieckie. Bardzo ciekawe i godne spróbowania. Mam nadzieję, że to
nieostatnie piwo w ramach tejże kolaboracji.
Następnym piwem, po które sięgnąłem
było „American IPA” z nowego browaru kontraktowego Doctor Brew. Po udanym,
premierowym „Sunny Ale" grzechem byłoby nie spróbować drugiego piwa
pochodzącego z tej inicjatywy kontraktowej. Nazwa może być zwodnicza dla
miłośników chmielu z USA, bo z amerykańskich odmian użyto tylko Cascade, a
pozostałe chmiele wykorzystane przy warzeniu tego piwa to
australijski Galaxy, nowozelandzki - Motueka i niemiecki - Magnum. W
„Szynkarni" było trochę ciemnej niż w „Kontynuacji" i piwo w
tamtych warunkach oświetleniowych było dla mnie bursztynowe z dużą domieszką
czerwieni. Piana jasna, ale nie śnieżnobiała, całkiem dobrze się prezentowała,
jednak nie tak efektownie, jak ta na „Lublin To Dublin". W zapachu
słodowość w akompaniamencie bardzo bogatego aromatu chmielowego. Były
tam owoce tropikalne, cytrusy, morele, żywica i zioła. W smaku początkowo
dominował aromat słodów z lekką, ale nie męczącą nutą karmelową oraz sporą dozą
chmielowej goryczki. Aromaty owocowe i żywiczne stanowiły bardzo ciekawą
kombinację, daleką od oklepanej nieco kompozycji składającej się tylko z
amerykańskich odmian chmielu. Piwo iście sesyjne i smaczne. Jeśli
lubisz piwa goryczkowe - bierz w ciemno. Piwo posiada 16% ekstraktu i 6,2%
alkoholu objętościowo. Doctor Brew pokazał, że wie jak leczyć spragnionych
piwoszy. A pewnie niejeden sięgnie po nie jako medykament mający złagodzić
„nabyty syndrom dnia wczorajszego”.
Na „rozchodnika” wypiłem „Von
Hopfen" z Browaru Mason. Hania w tym czasie spijała grzane wino. Wiem, że
to nie było najrozsądniejsze posunięcie, bo picie Pale Ale po mocno chmielonym
IPA nie jest najlepszym pomysłem, ale tak to jest, gdy idzie się na
żywioł. Obsługa ostrzegała, że będą nalewać piwo około 5 minut, bo jest mocno
wysycone i strasznie się pieni. Jestem cierpliwy, więc nie oponowałem. Samo
piwo posiada złotą, opalizującą barwę i bardzo bujną, zbitą, śnieżnobiałą
pianę. Problemy pojawiły się w zapachu, bo obok słodowości i bardzo rozbudowanego
akcentu chmielowego pałętała się nieprzyjemna nuta nasuwająca skojarzenia ze
stęchlizną. W smaku było lepiej. Lekkie, ze słodowym początkiem, który szybko ustępował
chmielowości. Piwo chmielono wyłącznie niemieckimi odmianami chmielu (Polaris,
Opal, Cascade DE, Perle). Goryczka jest wyraźna i bardzo rozbudowana
(kwiatowo-ziołowa), ale jak na piwo w tym stylu jest zbyt wysoko
wysycone dwutlenkiem węgla, co negatywnie wpływa na jego pijalność. Sam Mason
przyznaje na swoim profilu, że coś nie do końca „sztymuje" w jego
premierowym wypuście, a człowiek ten na piwie się zna i niejedno piwo w życiu
uwarzył. Zdarza się. Piwo jest dobre, ale posiada pewne defekty, nad
którymi warto się pochylić. Do tego piwa wrócę, bo moje wrażenia mogą być
zniekształcone faktem, że było to już któreś piwo z rzędu, a poprzednie spożyte
przed „Von Hopfenem” było mocno chmielone. Poza tym, Mason na pewno będzie
dążył do usunięcia niepożądanych efektów, obecnych w smaku i zapachu piwa.
Kupiliśmy sobie na wynos kilka
ciastek i parę wędlin, po czym ruszyliśmy do hotelu, bo następnego dnia
planowaliśmy dość wcześnie wyruszyć w podróż powrotną do domu. Był to bardzo
udany wieczór w mieście, do którego zawsze chętnie wracamy, w dwóch
klimatycznych „wielokranach", w których każdy piwny maniak czuje się jak
ryba w wodzie. Piwa, których miałem okazję tam skosztować okazały sie
koronnym dowodem na to, że polska scena piwowarstwa rzemieślniczego ma się
dobrze i owocuje udanymi nowościami. Nie żałowałem wyboru ani jednego z
zakupionych piw. To bardzo przyjemne uczucie, gdy sięgasz po różne piwa, a każde
z nich jest naprawdę niebagatelne, do tego towarzystwo bliskiej osoby i ta myśl
chodząca po głowie, że właśnie dla takich chwil warto jest żyć.
Resztki pamiątek z podróży do stolicy Dolnego Śląska :)
P.S.: Postawiłem na opis a nie
fotorelację, bo niespecjalnie lubię robić zdjęcia z uwagi na brak uzdolnień i odpowiedniego
sprzętu. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Ilustracje etykiet piw pochodzą z profilów browarów na serwisie Facebook.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz