UWAGA!

Strona, z uwagi na publikowane na niej treści, przeznaczona jest wyłącznie dla osób pełnoletnich.

czwartek, 9 stycznia 2014

Piwo „Fucking Hell”, czyli pomysłowy marketing



Wśród piw są takie, które stanowią obiekt pożądania piwoszy, czy cieszące się statusem kultowych. Istnieją też takie, które piwosze omijają, wiedząc, że i tak nic nie wniosą do ich życia. Inną jeszcze kategorię, stanowią takie, względem których konsument nie oczekuje wiele, ale chętnie się z nimi styka (przeważnie jednorazowo) dla zaspokojenia własnej ciekawości. Myślę, że dzisiejsze piwo należy do tej trzeciej kategorii.

„Fucking Hell” to marka, wokół której zrobiło się głośno już w momencie zadeklarowania przez jej pomysłodawców, zamiaru stworzenia całej gamy produktów pod jej egidą. Piwo stanowi swego rodzaju ciekawostkę, z uwagi na kontrowersyjne brzmienie jego nazwy w krajach anglojęzycznych, a jak wiadomo, angielski to lingua franca dzisiejszych czasów, więc sporej liczbie ludzi piwo może kojarzyć się bardziej za angielskim zwrotem uznanym za nieparlamentarny niż jasnym piwem z austriackiej wsi Fucking.

Chcąc nakreślić w telegraficznym skrócie istotę sprawy, należy zacząć rzecz od pewnej austriackiej wsi. Wieś ta znajduje się w rejonie tego kraju zwanym Górną Austrią. Zamieszkuje ją około 100 mieszkańców, a jej nazwa – Fucking – wywodzi się od nazwiska jej założyciela. Pierwsze wzmianki o tej osadzie pochodzą z 1070 roku, choć nazwa wsi ewoluowała z czasem, aż przybrała obecną formę. Do rozgłosu wokół tej małej miejscowości przyczyniła się II wojna światowa i „odkrycie” jej przez alianckich żołnierzy. Od tego czasu turyści zwłaszcza z Wielkiej Brytanii i USA odwiedzają wieś, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie przy tablicy informującej o nazwie tego miejsca. Z resztą, owe znaki informacyjne często w przeszłości padały ofiarą kradzieży, przez co lokalne władze postanowiły zastosować tablice informacyjne wbetonowane w ziemię i trwale przyspawane, by łowcy pamiątek poniechali kolejnych prób ich przywłaszczenia. Mieszkańcy Fucking są znudzeni i zirytowani tego typu turystyką, ale duma i przywiązanie do nazwy miejscowości, w której zamieszkują sprawiają, że o zmianie nazwy nikt tam nie chce słyszeć.

A co ma piernik do wiatraka? Już wyjaśniam. W 2009 roku dwójka niemieckich biznesmenów, zgłosiła do Urzędu ds. Harmonizacji Rynku Wewnętrznego wniosek o zastrzeżenie marki „Fucking Hell” w ramach, której miały być wytwarzane produkty spożywcze oraz konfekcyjne. Urząd wniosek odrzucił, ale pomysłowi panowie nie dali za wygraną i odwołali się od decyzji urzędników. Twórcy projektu argumentowali, że nazwa odnosi się do austriackiej miejscowości Fucking, a „hell” to niemieckie określenie jasnego piwa. Linia argumentacji przedsiębiorców przekonała unijnych urzędników, którzy w końcu zgodzili się, by taka nazwa została zastrzeżona. W uzasadnieniu swojej decyzji, stwierdzono, że nazwa marki nie jest obraźliwa, lekceważąca, nikomu nie urąga i nie nakłania do czynów zabronionych. Ciekawe jest to, że mieszkańcy Fucking dowiedzieli się o tej inicjatywie z mediów, Berlińska spółka Fucking Hell Gmbh & Co. Handels KG nie dysponowała zapleczem, które pozwoliłoby na produkcję piwa, ale szybko znaleziono partnera, u którego można było zakontraktować produkcję. Piwo spod tej marki warzone jest w browarze Privatbrauerei Waldhaus Joh. Schmid GmbH, znajdującym się w rejonie Niemiec znanym jako Schwarzwald. Piwa z tego browaru zdobyły wiele prestiżowych, międzynarodowych nagród, takich jak European Beer Star i World Beer Award, a także sporo nagród i wyróżnień na rynku krajowym.  Pierwsze butelki „Fucking Hell” pojawiły się na rynku w 2010 roku i obecnie piwo sprzedawane jest na terenie całych Niemiec oraz poza ich granicami.

Nikt nie wierzy w dobre intencje twórców marki i ich odwoływanie się do wielowiekowej historii austriackiej wsi Fucking. Wiadomo, że ludzie są ciekawi i coś takiego kupią, Turyści (zwłaszcza anglojęzyczni) niczego nieświadomi – ujrzą nazwę, zrobią duże oczy i… nabędą piwo dla siebie a i pewnie jeszcze kilka butelek zabiorą ze sobą, by po powrocie z wakacji pochwalić się znajomym, jakie to cudo znaleźli i pili. Z resztą, sam piję to piwo z czystej ciekawości, choć nie nastawiam się na szczególne doznania związane z jego degustacją. Mam tu na myśli fakt, jak daleko jest w stanie się posunąć firma sprzedająca piwo, by zapewnić sobie zbyt i rozgłos, bo – mam wrażenie -, że nie o piwo tu chodzi, ale bardziej o postępowanie według maksymy, której hołduje wielu celebrytów, a mianowicie „nie ważne jak, byle by mówili”.  Dodatkowo, producent łechce konsumenta deklaracjami, że „Fucking Hell” to więcej niż piwo i tylko wyjątkowi ludzie po nie sięgają. Z resztą, na naszym rynku też jest kilka takich „marketingowych perełek”, odwołujących się do patriotyzmu lokalnego mieszkańców czy ciekowości niczego nieświadomych turystów. Zorientowani w temacie wiedzą jakie piwa mam na myśli.  

Opakowanie to zielona butelka o pojemności 330 mililitrów. Na etykiecie znajduje się wizerunek anioła szamoczącego się z diabłem. Na „kontrze” podano zawartość alkoholu, skład i informację o zgodności piwa z Bawarskim Prawem Czystości. Brak imiennego kapsla.


No to… po piwku!

Dane szczegółowe:
Producent: Fucking Hell Gmbh & Co. Handels KG.
Nazwa: Fucking Hell.
Styl: jasny lager.
Ekstrakt: nie podano.
Alkohol: 4,9% obj.
Skład: woda, słód jęczmienny, chmiel.
Pasteryzacja: tak.
Filtracja: tak.

Barwa: jasnozłota, idealnie klarowna.
Piana: biała, dość wysoka, drobnopęcherzykowa, jednak nietrwała, szybko opada i redukuje się do zera. Lekko odznacza się na szkle i głośno syczy.
Zapach: jasny słód, nuta siarkowa, aromat chmielu (trawiasty), DMS (kukurydziany), w zapachu przewija się dosyć nieprzyjemny aromat stęchlizny – to jest cos innego od „aromatu zielone butelki”, ale nie potrafię tego jednoznacznie określić (być może to aromat starego chmielu).
Smak: przede wszystkim słodowość z domieszką miodowej słodyczy i wyraźna, ale niewysoka trawiasta goryczka. W smaku wyczuwalny jest akcent siarkowy oraz minimalna metaliczność. Finisz wytrawny, chmielowy. Brak dwuacetylu.
Wysycenie: średnie.

„Fucking Hell” to piwo pijalne, które nie męczy ani nie zniechęca do kolejnych łyków. Jest lekkie i rześkie. W odniesieniu do haseł głoszonych przez jego twórców oraz medialnego szumu wokół piwa spod tej marki, nazwałbym je „przerostem formy nad treścią”. Owszem, prezentuje się bardzo ładnie po przelaniu do szkła, chociaż nietrwałość piany rozczarowuje. W zapachu najbardziej drażni wyraźny aromat stęchlizny. W smaku piwo jest całkiem przyjemne, ale niczym nie zachwyca. Jest to jansy lager, jakich jest wiele na niemieckim rynku. Broni go trochę wyraźna, ale nieszczególnie wysoka goryczka jak na tego typu piwa. W mojej ocenie bliżej temu piwu do pilznera niż do Hellesa. Poza tym jego smak jest całkiem wyrazisty, a nie wodnisty. Summa summarum, „Fucking Hell” jest lepsze niż przeciętne i tylko tyle. Ja mam tę satysfakcję, że teraz będę się wszędzie chwalił, że piłem „Fucking Hell” (w ramach zbierania punktów lansu). Żartuję. Można spróbować, jeśli ktoś z Was ma taką ochotę, ale w tej cenie (8 PLN) można kupić o wiele ciekawsze piwa.   

Moja ocena: 3,25/5.

P.S.: W Bawarii znajdują się jeszcze dwie inne miejscowości o ciekawych nazwach, mianowicie Kissing i Petting. Ciekawe, kiedy nimi się ktoś zainteresuje i „zadedykuje” im swoje piwa. 


1 komentarz: