Zastanawiałem się,
czy zrobić na wpis na temat targów piwnych w Poznaniu, bowiem postanowiłem tam
pojechać bardziej w celach towarzyskich niż po to, by skrupulatnie gromadzić
materiał do relacji (materiał zdjęciowy, szczegółowe opisy zdegustowanych piw,
itp.). Jednak o tak dobrej imprezie grzechem byłoby nie napisać paru zdań, a
przecież sporo fotorelacji wrzucili już inni (piwni blogerzy i nie tylko).
Zatem jeśli nie przeszkadza Wam „luźna” forma tego wpisu (praktycznie bez
zdjęć), czytajcie dalej.
Na Targach miałem
przyjemność pojawić się w piątek po południu i w sobotę rano. Pierwsze co
rzuciło się w oczy to rozmiar pawilonu, w którym odbywała się impreza. Był
znacznie większy od ubiegłorocznego i pomimo, że ludzi było sporo – zwłaszcza w
godzinach wieczornych – wysoka frekwencja była najbardziej odczuwalna w kolejce
do toalety i po jedzenie przy food truckach. Poza tym, tłum „rozchodził się po
kościach”. W zeszłym roku ilość osób zdawała się być o wiele bardziej
przytłaczająca, co wynikało z większych ograniczeń przestrzennych terenu
wydarzenia. Drugą rzeczą, która była wyraźnie widoczna od momentu wejścia na
teren imprezy była ilość stoisk. Było ich znacznie więcej niż rok temu. Wystawiały
się browary, których było kilkadziesiąt (od dużych po małe, polskie i
zagraniczne). Do tego wystawiały hurtownie i dystrybutorzy, a swoje stoiska
miały też sklepy specjalistyczne i puby (były wśród nich także te spoza
Poznania). Oferta piwna była bardzo urozmaicona i na pewno każdy znalazł tam
coś dla siebie. Było kilkanaście piw premierowych, sporo nowości, nie brakowało
też perełek. Obok piwa, na kilku stoiskach można było nabyć cydr.
W tym roku tak się
złożyło, że podczas każdego z dwóch dni, kiedy byłem na Targach miałem okazję celebrować
je w innym towarzystwie – a pewnie gdybym wybrał się w niedzielę, to trend ten
byłby podtrzymany, jednak życie miało wobec mnie inne plany, a mianowicie uroczystość
rodzinną.
Mój plan na targi był
prosty. Cieszyć się imprezą, zdegustować rozmaite piwa i przytargać w plecaku
przynajmniej kilkanaście butelek; czy to nowości, czy jakichś ciekawych
wypustów z Polski i/lub zagranicy. Aspekt piwny takich imprez to jedna rzecz, a
druga to ich wymiar społeczny. To tutaj spotykają się pasjonaci, którzy mogą
wymieniać się doświadczeniem, swoimi spostrzeżeniami i uwagami w zależności od
tego jak ukierunkowane jest ich piwne hobby – czy to kolekcjonerzy,
degustatorzy, piwowarzy, etc. Udało mi się porozmawiać z kilkoma ciekawymi
osobami z którymi toczyliśmy rozmaite dysputy dotyczące piwa i nie tylko. Z
jednym zapoznanym kolegą umówiłem się na wspólne warzenie i już ogarniamy jakąś
dobrą recepturę. Zwłaszcza w sobotę doświadczyłem prawdziwej burzy mózgów
piwnych pasjonatów. To właśnie na takich imprezach piwni maniacy czują się ryby
w wodzie, bo odnajdują na nich ludzi dzielących tę samą pasję i na pewno nie są
tam wyobcowanymi lub niezrozumianymi jak to czasem, niestety, w życiu bywa...
Podobało mi się, też
to, że w odróżnieniu od zeszłego roku, pojawiło się dużo więcej przedstawicieli
browarów. Można było porozmawiać o piwach, co nam z oferty smakuje najbardziej,
a co mniej, i dlaczego. To bardzo ciekawe doświadczenie, zwłaszcza dla mnie,
osoby, która z uwagi na problemy zdrowotne nie wybiera się na każdą, dużą piwną
imprezę w naszym kraju czy za granicą. Chodząc pośród stoisk zastanawiałem się,
czego skosztować i jakie piwa kupić na wynos. Wychodziłem z Targów z
ambiwalentnymi odczuciami, ale tylko odnośnie zakupów, bowiem z jednej strony
byłem zadowolony z zakupionych egzemplarzy, ale miałem świadomość, że gdyby nie
ograniczone zasoby portfela i ciężar, który przyjdzie mi dźwigać, kupiłbym
pewnie znacznie więcej piw. Bardzo ucieszyła mnie możliwość zakupu piw z
angielskiego browaru The Kernel Brewery. Połasiłem się też na kultowego „Blacka”
z Mikkellera, „Duke Of Flanders” z Browaru Szałpiw, a także na „Kelpie” z
Williams Bros. Brewing Co. Z polskich nowości przywiozłem do domu między
innymi: „Charona” z Browaru Olimp, „Muerto” (Browar Kingpin), „Double IPA” (Doctor
Brew), „Imperial Red AIPA” (Browar Birbant), dwa nowe piwa od PINTY i jeszcze
kilka innych. Podobnie było z degustowaniem, bowiem było tak dużo materiału do
zdegustowania, że pijąc małe próbki i tak nie było się w stanie tego ogarnąć (o
kilku zdegustowanych przeze mnie piwach będzie nieco dalej).
Podobnie, jak rok
temu, odwiedziłem stoisko z tradycyjnymi wileńskimi przysmakami, ponieważ było
tam kilka propozycji wędlin, które bardzo lubię przygryzać do piwa. Można było
zamówić sobie mały zestaw degustacyjny za 10 PLN. Moim hitem na PTP okazał się
„PiroNugat” z Food Patrolu. Naprawdę nieźle go skomponowali (oprócz mięsa, w
skład kanapki wchodziły także: czerwona cebula, gruszka, ser gorgonzola, rukola
i orzechy włoskie). Jak widać, „burgerowy kraft” też daje radę!
Poznańskie Targi
Piwne to bez wątpienia wielki sukces organizacyjny. Organizatorzy wprowadzili
kilka udoskonaleń w stosunku do zeszłorocznej edycji imprezy i w tym roku nie
było już chyba na co narzekać. Było dużo piwa, stoiska gastronomiczne,
frekwencja dopisała, były ciekawe wykłady i warsztaty. Impreza tętniła życiem i
pewnie wielu mogło mieć zastrzeżenia, że kończyła się ona o 22 a nie nad ranem.
Tak sobie myślę, że być może za rok warto pomyśleć o większej liczbie food
trucków (jeśli byłaby taka możliwość), ponieważ nietrudno było odnieść
wrażenie, że jedzenie z mobilnych lokali gastronomicznych cieszy się o wiele
większym zainteresowaniem niż tradycyjne kiełbasy, golonki i karkówki z grilla.
Przy truckach ludzie czekali w kolejkach po kilkadziesiąt minut za jedzeniem,
bo takie było obłożenie, podczas, gdy przy stoiskach z tradycyjnym jedzeniem
było ich jak na lekarstwo. Z tego miejsca bardzo dziękuję organizatorom za
stworzenie czegoś tak wspaniałego. Kto nie był, niech żałuje i poweźmie mocne
postanowienie poprawy w postaci obligatoryjnego stawienia się na
przyszłorocznej edycji Poznańskich Targów Piwnych, które na pewno na stałe
zagoszczą w kalendarzu piwnych imprez w naszym kraju.
Piwa było tam mnóstwo
i sam sobie też nie folgowałem z raczeniem się nim. Chciałem podzielić się z
Wami uwagami na temat trzech piw, które najbardziej utkwiły mi w pamięci:
„Eris” (Browar Olimp) – moim zdaniem najlepszy wypust tego browaru.
Bardzo ciekawe połączenie belgijskich drożdży i amerykańskich chmieli. Piwo
rześkie, owocowe, bardzo pijalne z wyczuwalnymi nutami brzoskwini, moreli,
cytrusów. Przypomina „Piknik
z dzikiem” z browaru Gzub, ale jest od niego bardziej chmielony. Jeśli
będziecie gdzieś widzieć to piwo, zachęcam do spróbowania. Jest to kolejny
dowód na to, że amerykański chmiel i belgijskie drożdże to dobre połączenie, o
ile nie mierzy się w trzycyfrowe IBU.
„WWA” (Browar Bazyliszek) – nazwa jednoznacznie nasuwa skojarzenia z
miastem stołecznym, ale to także akronim od Whisky Wooden Ale. To bardzo
ciekawe piwo, w którym postawiono na aromaty słodu whisky (wędzonego torfem)
oraz na „aromat dębowej beczki”. Ekstrakt piwa wynosi 18 st. Blg, ale wcale
tego nie czuć, co czyni je mocno zdradliwym. To nie jest piwo dla każdego, ale
ci którzy lubią aromaty torfowe w piwie powinni się nim zainteresować. W smaku aromat
torfowy jest bardzo wyraźny, ale kontrują go nuty ciemnych słodów i posmak
dębowy. Akcent dębowy najbardziej wyczuwalny jest na finiszu i jeszcze chwilę
po przełknięciu. Bardzo pijalne jak na swoje parametry i specyfikę. Na pewno
nie tak torfowe jak wersja fanowska „Smoky Joe” z AleBrowaru, ale wtedy
bawienie się piwo „barrel aged” mijałoby się z celem.
„Dragon Fire” (Pracownia Piwa) – na to piwo miałem ogromną chrapkę,
bowiem było ono uwarzone specjalnie na wrocławska imprezę „Beer Geek Madness”,
która miała miejsce pod koniec sierpnia tego roku. Przy stoisku krakowskiego
pubu „Tap House” dowiedziałem się, że browarowi zostały trzy beczki i
postanowiono przywieźć je do Poznania. Jest to imperialne, żytnie IPA, którego
ekstrakt początkowy wynosi 18 Blg, moc to 7,6 alk. obj., a goryczka szacowana
jest na 120 IBU. Poza dużą ilością chmielu, do kadzi warzelnej dodano trzy
odmiany pieprzu (biały, czerwony i
zielony). Co ciekawe, browar zapowiadał,
że piwo ma być nad wyraz pijalne i trzeba przyznać, że te deklaracje nie
rozmijają się z prawdą. Moje wyobrażenie tego piwa było takie, że będzie
gorzkie i piekące, a tu owszem goryczka była spora, ale skontrowana przez słody, a
nuta pieprzowa najbardziej wyczuwalna była na finiszu i po przełknięciu, gdy
leciutko szczypała w gardło i podniebienie. Alkohol w ogóle nie wybijał się w
smaku. Piwo jest oleiste i treściwe, mocno chmielone i „dobrze wchodzi”. Takie
piwa zapadają w pamięć. Bardzo podobna wydała mi się premierowa i jubileuszowa
warka tegoż browaru o nazwie „200!”,
przy czym pozbawiona była ona nuty pieprzowej.
Miło wspominam też
„Hadrę” z Pracownia Piwa, „Molly IPA” od Doctor Brew, „Oficera Crabtree” od
Gzuba. „Magic” z Widawy przywrócił mi wiarę w to, że w Polsce można wypić dobre
ESB. Do tego zestawienia warto dodać „Mc Farmera” z Browaru Reden i „Ola Dubh”
z Harviestoun Brewery. Generalnie, postawiłem na polskie piwa, bo było, co
próbować. Trafiło się też kilka rozczarowań, ale takie jest życie piwosza. Z
żalem stwierdzam, że wielu piw nie udało mi się spróbować…
"jedzenie z mobilnych lokali gastronomicznych cieszy się o wiele większym zainteresowaniem niż tradycyjne kiełbasy, golonki i karkówki z grilla"
OdpowiedzUsuńŚwiat stanął na głowie...
Burgery miały ogromne wzięcie. Przy stoiskach ze standardowym menu "imprezowym" czytaj golonki, kiełbasy, etc było o wiele mniej ludzi. A grill już chyba na stałe wpisał się w menu narodowe Polaków.z resztą zanim zaczęło się grillowanie, był ruszt :)
Usuń