Na półce piętrzy się
stos materiałów do przeczytania i opracowania, ale przyjdzie im jeszcze z dzień
lub dwa poczekać na swoją kolej. Niedawno czytałem wpis „kolegi po
klawiaturze”, opisujący przełomowe piwa, które miał przyjemność w życiu wypić.
Wpis okazał się inspirujący i postanowiłem opisać piwa, które najbardziej zapadły
mi w pamięć. Czy one także były przełomowe? Odpowiedź znajdziecie poniżej…
Postaram się zachować chronologię.
„Komes” z Browaru Fortuna
Był to mój debiut z
porterem bałtyckim, którego miałem okazję pić bodajże w 2007 roku. Był to czas,
w którym zaczęły interesować mnie marki innych piw niż te najpopularniejsze,
ale mój stan świadomości konsumenckiej w kwestii piwa był o wiele poziomów niższy
niż obecnie (a wciąż dowiaduje się wielu nowych rzeczy o tym napoju). Pamiętam
tę słodycz i aromat ciemnych, suszonych śliwek oraz to odczucie, że piwo tego
typu to zupełnie inny zawodnik niż jasny lager czy lekki „pszeniczniak”. Piwo
wydało mi się ciężkie i niepijane i na pewien czas postanowiłem mocno rozluźnić
więzy z tym rodzajem piw, by powrócić do niego po kilku latach (do pewnych
rzeczy trzeba po prostu dojrzeć). Dziś porter bałtycki to mój kompan przy
lekturze książek i wszelkiej maści czytadeł w zimowe wieczory, a w piwnicy
leżakuje kilka marek tego „polskiego, czarnego złota”.
„Franziskaner” (Spaten-Franziskaner-Bräu)
Było to pierwsze piwo
pszeniczne, które piłem w zbliżonym okresie do wyżej wymienionego „Komesa”. Już
w butelce było widać, że to coś innego, bo mętne – a w owym czasie „Polska
lagerem stała”. Gdy otworzyłem butelkę poczułem zapach znacznie odmienny od
tego znanego mi z dotychczas pitych piw. W smaku też było to coś innego niż owe
rzekome pilsy ze sklepowych półek. I tak oto zakochałem się w piwach
pszenicznych, a swoje zauroczenie przeniosłem na Drugą Połówkę, która do dziś
bardzo chętnie sięga po niemiecki wariant piw pszenicznych. Weizen był też
jednym z pierwszych piw, które uwarzyłem w moim, domowym browarze. Według Hani
był on „lepszy niż Franziskaner”. Dwie skrzynki tego napitku zniknęły bardzo
szybko…
„Aecht Schlenkerla Rauchbier
…” (Brauerei Heller)
Z tego wszystkiego,
nie pamiętam już, które dokładnie piliśmy piwo spod tej marki, bo liczył się
dla mnie sam fakt, że jest to piwo wędzone (kwestia stylu miała wtedy dla mnie
marginalne znaczenie). W 2010 roku, do Hani rodziców przyjechała rodzina z
Australii, która chciała zobaczyć polską zimę i przekonać się na własnej skórze
jak spędzamy tutaj święta Bożego Narodzenia. Powiem tak, owi krewni mieszkają w
pustynnej części Australii, gdzie często latem jest grubo ponad 40 st. C, a
zimą kilkanaście stopni „na plusie”. A gdy dotarli do Polski – było około -20 stopni.
Mieli frajdę z tego, że zamarzało im piwo wystawione na parapecie, widoku
śniegu, sopli lodu, etc. Generalnie, w Australii też preferuje się piwo podawane
w temperaturze bliskiej 0 st. C. Zwiedzaliśmy Poznań i postanowiłem pokazać
gościom sklep, w którym jest dużo piwa, a piwo lubili wszyscy z tej ekipy, więc
zakupy były obfite. Wtedy też zostałem zapytany, czy piłem kiedykolwiek piwo wędzone.
Odpowiedziałem, że nie i jako tłumacz dostałem je w prezencie. Wędzoność była
konkretna i od razu pomyślałem sobie, że będzie to dobra propozycja do
wędzonych serów i wędlin, które w mojej rodzinie są bardzo cenione. Myślałem,
że moim entuzjazmem wobec wędzonek z Bambarga zarażę Tatę, który lubi wędzone
wędliny i sery. Byłem pewien, że to będzie strzał w dziesiątkę i… jakże się
myliłem! Tata o tym piwie mówił raczej długo i źle…
„Atak chmielu” (Browar PINTA)
Piwo to miałem okazję
pić wiosną 2012 roku, ale najbardziej w pamięci utkwiły mi warki późniejsze. Myślę,
że to piwo było punktem zwrotnym nie tylko podczas trwania mojej piwnej
przygody. Było to pierwsze AIPA, które piłem i od razu pokochałem ten styl,
choć pierwsze łyki tego piwa były dla mnie takie jakby mi ktoś „sprzedał liścia”,
„skleił pieroga” albo, mówiąc dosadniej, „dał w pysk”. Goryczka, konkretna,
dająca jeszcze długo o sobie znać po przełknięciu i te ambiwalentne odczucia,
bo z jednej strony język stał kołkiem, ale z drugiej – coś w środku mówiło „Jeszcze…”.
Poza tym, najbardziej intrygujące były te aromaty i posmaki, które towarzyszyły
tej chmielowości – owoce, żywica, etc. Od tamtej pory, zawsze mam kilka IPA na
stanie…
„Black Hope” (AleBrowar z udziałem Piwoteki Narodowej)
Z piwem tym zetknąłem
się w poznańskiej Setce, a polecił mi je Stefan. Generalnie, nie pijałem w
przeszłości wielu ciemnych piw, ale właśnie tego dnia się to zmieniło (w owym
dniu miał także miejsce finał Euro 2012). W zapachu było czuć znaną już mi
owocowość i żywiczność, które zapowiadały goryczkowe doznania, które dodatkowo
uzupełniała obecność ciemnego słodu wnosząca do piwa nuty czekolady, orzecha i
słonecznika. „Black Hope” był dla mnie piwem przełomowym, bowiem otworzył moje
oczy na świat piw ciemnych, co w połączeniu z późniejszym zalewem rynku piwami
ciemnymi (BIPA, stout, porter) dało mi spory materiał do zgłębiania tej
materii. Dziś piwa ciemne dorównują kroku ich jasnym pobratymcom, a często stanowią
większość w moim domowym składzie.
Kawka (Browar Widawa & Browar Kopyra)
Było to piwo, które
zmówiłem Hani podczas wieczoru spędzonego w Setce po targach piwnych w Poznaniu
w 2012 roku. Hania lubi kawę, więc pomyślałem, że pewnie takie piwo jak Coffee
Stout powinno przypaść jej do gustu. Ja w tym czasie sączyłem „Amber Boy’a”,
ale nie omieszkałem posmakować i jej napitku. Owszem, piwo jej smakowało, ale
jakoś tak skumplowała się z moim piwem, oddając mi swoje. Kawka była palona i
kawowa za razem, co bardzo mi smakowało. Dzięki temu doświadczeniu, każdy inny
Coffee Stout, Milk Stout czy połączenie dwóch powyższych znajdowały się na
mojej liście „do kupienia i
spróbowania”. W zeszłym roku sam uwarzyłem na okoliczność gwiazdki swoją
interpretację Coffee Milk Stoutu.
„Smoky Joe” (AleBrowar)
Debiut z piwem, do
którego uwarzenia użyto słodu wędzonego torfem. Pisano o nim, że smakuje
torfem, asfaltem, spalonymi kablami, etc. Z jednej strony powodowała mną ciekawość,
a z drugiej – lekki strach (dam radę czy pójdzie do zlewu?). Zapach wydał mi
się dziwny, ale jednocześnie zachęcał, by posmakować „Smoky’ego”. Pierwszy łyk…
i lekka konsternacja, ale za to każdy kolejny stanowił swego rodzaju argument
„za”. I tak oto AleBrowar przekonał mnie do słodu whisky jako surowca
piwowarskiego.
Moje własne, pierwsze
Co innego piwo kupić,
a czym innym jest jego uwarzenie. Nawet jeśli robi się piwo z „puchy”, a jest
to piwowarski debiut, towarzyszą temu niezapomniane emocje i myśl „byleby było
pijalne”. Abstrahując od powziętej przez piwowara metody, pierwsze piwo to bardzo
emocjonalne przeżycie, zwłaszcza od momentu po zadaniu do brzeczki drożdży.
Pierwsze piwo fermentowało w piwnicy (teraz nie znoszę go na dół, bo różnica w
zimniejszej połowie roku między temperaturą w mieszkaniu i piwnicy wynosi
zaledwie 2-3 stopnie Celsjusza, a inaczej jest latem). Chodziłem tam
regularnie, by przekonać się, czy fermentacja ruszyła, potem, by sprawdzać Blg
i przy okazji, by przekonać się organoleptycznie jak pachnie i smakuje brzeczka
przeistaczająca się w piwo, czy warto myśleć o butelkowaniu, czy piwo nadaje
się do wylania bo wdała się infekcja, etc. Moim pierwszym piwem był brewkit
Coopersa, który nachmieliłem dodatkowo odmianą Amarillo. Być może dla wielu
piwowarów byłaby to ósma liga, ale dla mnie to było najlepsze piwo na świecie.
Piwo przełomowe o tyle, że wiedziałem, że będą kolejne warki, bowiem „kości
zostały rzucone”.
Oto kilka piw, które
zapisały się bardzo wyraźnie w mojej pamięci, a ich wspomnienie jest ciągle
żywe pomimo nie małej liczby wypitych przeze mnie piw. A jakie są Wasze piwne
wspomnienia? Które piwa wspominacie najbardziej? Skupmy się na tych zapisanych
pozytywnie w pamięci.
P.S.: To co pomyślałem sobie w duchu po wypiciu pierwszego lambica nie nadaje się do zacytowania.
Pierwsze piwo własnejj produkcji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz